niedziela, 26 grudnia 2010

W Bożego Narodzenia dni urocze, niechaj szczęściem serce drga, niech zdrowie dobre Cię otoczy i na dni przyszłości trwa!
Wesołych Świąt i Dosiego 2011 Roku!

czwartek, 4 listopada 2010

Ach życie, chciałabym cię łyżkami jeść!!!

"Życie polega na sklejaniu okruchów", więc dziękując losowi za otrzymanie go po raz drugi, skrupulatnie okruchy sklejam, a gdy już tego dokonam, wrócę do pisania. Doczekać się nie mogę!

wtorek, 27 lipca 2010

List do Pana Piotra Waltera

Dzień dobry!

Oglądając od wielu dni telewizję TVN i TVN24 nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jedynym tematem skupiającym uwagę dziennikarzy tych stacji jest Jarosław Kaczyński (co powiedział, co zrobił, jak się zachował, czy złajał czy nie złajał rząd, prezydenta czy któregoś z posłów PO, czy użył słów adekwatnych czy nie adekwatnych do sytuacji, czy wytarł rano nos czy może nie wytarł...).
Zniesmaczona postanowiłam napisać do Pana, by poprosić, aby może najlepsza telewizja w Polsce zaczęła interesować się innymi tematami dotyczącymi kraju i jej szarych obywateli (choćby czy zadbano należycie o rodziny i bliskich ofiar katastrofy smoleńskiej, czy wypłacono powodzianom zasiłki, jak przebiegają przygotowania w żłobkach, przedszkolach i szkołach do nowego roku szkolnego, czy wzrosła ich liczba, jak przebiega reforma oświaty, szczególnie tego segmentu, który dotyczy tzw. młodzieży trudnej, jak przebiega budowa nowych dróg, stadionów, orlików, gdzie utknęły starania o okręgi jednomandatowe itd.) i przestała tym samym globalnie lansować szefa PiS, który stał się ich wybrańcem, a winien za swój brak klasy i kindersztuby, insynuacje, bezpodstawne oskarżenia i nieodpowiedzialnie używane słowa być objętym dziennikarską zmową milczenia.
Dzięki każdemu programowi publicystycznemu emitowanemu przez te dwie stacje (zresztą i inne, tyle, że ja jestem fanką tych dwóch), poświęconemu niemal wyłącznie Jego osobie cieszy się on niezasłużonym ich zainteresowaniem, by nie rzec darmową "reklamą", skupiając uwagę zmęczonych Polaków na jego braku taktu, wyczucia sytuacji, nieumiejętności posługiwania się słowami zgodnie z ich semantycznym znaczeniem oraz krętych, pełnych hipokryzji ścieżkach myślenia, za pomocą których buduje swoją wieżę Babel i filozofię "zbrodni" smoleńskiej.
Dzięki takiej taktyce chwilami mam wrażenie, że nie ma w Polsce nikogo poza Jarosławem Kaczyńskim i Jego Bratem. Tak jakby tylko On miał prawo epatować sobą kraj, który stracił poza tym 94 osoby z różnych opcji politycznych, którzy w momencie śmierci byli po prostu ludźmi osierocającymi swoich bliskich.
Fakt, że chce On przepchnąć byłego prezydenta do panteonu królów i kongenialnych władców absolutnych, jednocześnie przypisując Mu męczeńską śmierć, ujawnia jedynie chorobliwą megalomanię, pychę i brak łączności ze światem rzeczywistym.
Nie wiem czy dobre kanały telewizyjne w imię wypełnianej misji informacyjnej winny epatować, szczególnie młodych oglądających swarliwymi wypowiedziami członków partii, rodzin tragicznie zmarłych, którym się wydaje, że mają patent na jedynie słuszną prawdę, tym samym niechcący dyktując wzory wcale nie do naśladowania.
Trudno w tym rozpoznać cechy ucywilizowanej już demokracji europejskiej, bo sprowadza się ona do wzoru polskiego "według" Jarosława Kaczyńskiego, który wspierany przez ojca dyrektora i fanatycznie zaślepionych jego zwolenników, a także wykazujących nadgorliwe zainteresowanie dziennikarzy, brnie coraz głębiej w swoje antyczłowiecze zachowania, pozostając przekonanym o swej ponadczasowej "misji".
To zaczyna być chore, by jeden człowiek od rana do wieczora skupiał uwagę milionów przed telewizorami.
Wydaje mi się, że znacznie ważniejszym jest czy aby wszystkie rodziny zmarłych tragicznie w Smoleńsku mają stosowną i wynikającą z obowiązków państwa opiekę, pomoc, wsparcie.
Dziennikarze powtarzają w kółko te same pytania, nie siląc się nawet na jakieś merytoryczne czy choćby osobiste podsumowania, przy okazji ograniczając się do prowadzenia mało inteligentnych gierek z zaproszonymi gośćmi.
Jest to smutne i nieuczciwe wobec "myślących inaczej", też stanowiących widownię TVN i TVN24 (to świetnie słychać w "Szkle kontaktowym") i ociera się o absurd. Wydaje mi się zatem, że czas najwyższy przerwać tę grę do jednej bramki, spuścić zasłonę milczenia na czas dłuższy na słowa i czyny Jarosława Kaczyńskiego, który nigdy się nie zmieni i będzie nadal prowadził wojnę polsko-polską, jątrząc i skłócając polskie społeczeństwo.
Mając nadzieję na życzliwą uwagę nad tekstem mojego listu, pozostaję z szacunkiem
Joanna Grochowska

wtorek, 15 czerwca 2010

Cykl Listy do Klary: List do siebie (opowiadanie)

Poszłam na długi myślowy spacer. Bardzo lubię te samotne wyprawy w głąb siebie. Pozwalają mi lepiej rozumieć, powoli porządkować wydarzenia, wyraźniej czuć.
Zanurzyłam się w siebie, by móc spokojnie oddzielić to co ważne od tego co zbędne i przyniosłam z tego spaceru garść reminiscencji, którymi chcę się z Tobą podzielić.
Chcę mieć bowiem nadzieję, że skrzyżowanie Walentynkowego uśmiechu z powagą, w pełni oddaje nastrój wyzwolony przez "mrówy chodzące po plecach" pod wpływem zupełnie czarodziejskiego dotyku... i w pełni oddaje nastrój wspólnoty, ale i potrzeby samotności (wolności) celnie sformułowany przez Ciebie słowami: "dobrze mi kiedy przyjeżdżasz i dobrze mi kiedy odjeżdżasz".
Nie chcę by wiało banałem, ale to Ty sprawiłeś, że poczułam się szczęśliwa (!), choć moje przerażenie nie zmniejszyło się ani o kroplę.
Tak jak obiecałam załączam tekst i żałuję, że on Ci się nie podoba. Jednak moje sumienie jest czyste, bo poza odrobiną emocji (które są tym, czym przyprawy dla potraw), nie ma w mojej pisaninie ani jednego słowa nieprawdy. Mogę się bić w piersi, że nie potrafiłam sprostać Twoim oczekiwaniom, mimo otrzymanej carte blanche, ale będąc tylko prowincjonalnym amatorem, nie trudniącym się zawodowo pisaniem, mogę sobie wyrzucać, że nie stanęłam na wysokości zadania, które sobie sama postawiłam. Moja naiwna wiara, że udatnie spróbuję naszkicować Twój portret, musiała umrzeć ze wstydem.
Tak bardzo się cieszę, że ostatnia wyprawa okazała się tak potężną radością i jestem pełna podziwu dla Twego niespożytego entuzjazmu. Mój podziw rośnie proporcjonalnie do mijającego czasu i pewnie przeobrazi się w cielęcy zachwyt ... Niech wszystkie szczęśliwe spełnienia wpadną do worka pełnego Twoich życzeń. B.

wtorek, 11 maja 2010

O Apelu Aktorów i Widzów Polskich Teatrów słów kilka

Otrzymałam e mail’em poniżej prezentowany Apel Aktorów i Widzów Polskich Teatrów, który miałam podpisać i przesłać dalej. Nie podpisałam, ale posłałam dalej.
Nasunęło mi się kilka uwag w trakcie czytania tego dość zamotanego, a jednocześnie ciut megalomańskiego tekstu.
Ja będąca całym sercem po stronie szeroko pojętej (wysokiej) kultury, w tym teatru i artystów, jestem całym sercem przeciw tezom zawartym w apelu. Przypominające czasy minione artystowskie żądania uświadamiają, że oto aktorzy chcą rewolucji! Rewolucji, z której wychodzą z wszelkimi przywilejami, bez obowiązków wobec państwa, w tym także naczelnego obowiązku szanowania publicznego grosza czyli pieniędzy podatnika.
Bełkotliwy, aczkolwiek ze skłonnością do uczonego brzmienia język, styl pierwszomajowej nowomowy oraz jakby skądś znane „postulaty” nie pozostawiają mi wątpliwości, że miejsca tam na mój podpis nie ma, przynajmniej do czasu kiedy uda mi się poznać tekst krytykowanego projektu ustawy, bo lubię znać racje obu stron. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcy apelu zupełnie zapomnieli, że 20 lat temu mówiąc językiem polityki „odzyskaliśmy wolność”, która oznacza także wolnorynkową wolność kultury. W świecie cywilizowanym kulturalnie i kulturowo nie ma w każdej prowincjonalnej dziurze (sama w takiej mieszkam) teatru, teatru szczęśliwie dotowanego przez państwo, który zatrudnia, jak za czasów jedynie słusznych, na etacie nawet halabardzistów.
Dziś jest pora na teatry impresaryjne, które utrzymują się ze sprzedaży biletów i nie odrzucają sponsoringu. Clou życia teatralnego powinna opierać się jak najbardziej o rynek, tj. o teatry prywatne, które żyją z biletów, a ich sprzedaż decyduje o ich istnieniu. Ostatnie lata pokazały, że takie fakty mają miejsce i mimo wysokich cen, wstęp do nich jest trudny, bo chętnych jest więcej niż miejsc. I to jest zjawisko bardzo optymistyczne. Teatr nie jest sztuką masową i powinien być oczekiwanym świętem.
Polska wzorem innych cywilizowanych krajów, które od stuleci tworzą kulturę (która tam nie upadła, a kieruje się takimi samymi uwarunkowaniami ekonomicznymi) powinna mieć jeden teatr narodowy, jeden teatr operowy, jedną filharmonię i te instytucje, jak najbardziej powinny być finansowane z budżetu państwa. Kwoty przeznaczane na dofinansowanie prowincji, powinny trafiać do narodowych instytucji kulturalnych w całości, by mogły przyciągnąć twórców wybitnych, a przez drogie, niedostępne ogólnie przez dofinansowanie bilety, powinny stać się instytucjami prawdziwie kulturalnymi (elitarnymi) o wyszukanym repertuarze, gdzie nonszalancja pseudo teatromanów czy melomanów każe nam obcować z adidasami zamiast lakierków, czy dżinsów i rozwleczonego sweterka, zamiast smokingu czy wieczorowego garnituru.
Teatr powinien spełniać rolę pracodawcy, który płaci za wykonaną pracę, a nie przechowalni aktorów utrzymującej ich za figurowanie na etacie. Teatry nie powinny być także miejscem dla reżyserów czy dyrektorów wizjonerów, którzy dzięki dotacjom państwa mogą bezkarnie epatować swoimi mniej lub bardziej trafionymi pomysłami, stanowiąc nieusuwalne zło. No chyba, że sami za swoje pieniądze tworzą teatry (sceny) dla realizacji swoich pomysłów.
To właśnie komercyjna rzeczywistość szybciutko weryfikuje ich przydatność oraz faktyczną wartość. Wyrównuje patologie i jasno określa wymogi zawodowe. Jesteś dobry, grasz, jesteś kiepski, zmieniasz zawód albo ciągniesz ogony, jednak nie za pieniądze podatnika!
Dla mnie postulaty apelu sprowadzają się do jasno określonych przywilejów dla artystów, przypisujących sobie wieszczą, ponadprzeciętną, niemal mistyczną rolę. To nieuczciwe, bo wolny rynek wszelkie przywileje znosi. Bufonada płynąca z logiki apelu jest dość porażająca. Być może zmienię zdanie jak będę miała szansę przeczytać projekt zmian.
Aktor wykonuje tzw. wolny zawód i powinien być zatrudniany na umowę o dzieło, bo kreacje teatralne są w jakiejś mierze dziełem i sam powinien dbać o ich jakość. Nic nie działa tak demoralizująco w tym zawodzie jak etat i to koniecznie na czas nieokreślony. Tak jak działające na zupełnie już nie przystających do obecnej rzeczywistości zasadach związki zawodowe (ustawa winna być od dawna zmodyfikowana, związki wyprowadzone z miejsc pracy, działalność w nich powinna być społeczna, a członkowie jak i szefowie nie powinni być "ustawowo" chronieni latami przed zwolnieniem!). Kodeksowy miecz, który realizuje li tylko interes wąskich grup, zrzeszających najczęściej towarzystwo wzajemnej adoracji, wcale nie całe środowiska.
Nie mogę się zgodzić z tezą, że kierowanie teatrem to nie jest to samo, co kierowanie zwykłym przedsiębiorstwem! Co autorzy apelu mieli na myśli pisząc pejoratywnie o „zwykłym” przedsiębiorstwie? Teatr to też rodzaj przedsiębiorstwa, a to, że tworzy się tam sztukę, a nie produkuje zapałki wcale nie znaczy, że jest ono „niezwykłe” lub lepsze. I tu i tu zarządza się zasobami ludzkimi, prowadzi sprawy kadrowo-płacowe, dba o tzw. park maszynowy, reklamę
i dobry marketing, by sprzedać swój produkt. A to właśnie owo „zwykłe” przedsiębiorstwo pracuje na to, by „niezwykłe” przedsiębiorstwo jakim jest teatr mogło funkcjonować. Wyłażąca jak słoma z butów bufonada apelu nie służy dobremu klimatowi do podpisywania się w jego obronie.
No i nie mogę wyjść ze zdumienia, że protest firmuje - nomen omen - Joanna Szczepkowska! Czy na pewno to TA SAMA Joanna Szczepkowska???

Przedruk tekstu apelu za otrzymanym od wysyłajacego e mail'em - nie ponoszę odpowiedzialności za treści i błedy w nim zawarte.


APEL AKTORÓW i WIDZÓW POLSKICH TEATROW

W 2009 roku zapowiedziano rządowy plan „rewolucyjnej deregulacji” działalności kulturalnej. Mającej uprościć, odbiurokratyzować i uwolnić od zbędnych, szkodliwych ograniczeń oraz niedoskonałości zasady funkcjonowania publicznych instytucji kultury i poprawić warunki pracy twórczej i artystycznej autorów i artystów wykonawców.
Przed Kongresem Kultury Polskiej, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przedstawiło założenia projektu zmian prawa kultury. Jednak – jak wiele kontrowersyjnych twierdzeń, zawartych w opublikowanych przed Kongresem raportach, dotyczących różnych dziedzin kultury – założenia te wzbudziły zdecydowany sprzeciw lub poważne zastrzeżenia przedstawicieli środowisk twórczych, instytucji kultury i odbiorców – widzów, słuchaczy i innych uczestników rozmaitych form działalności kulturalnej. Powstaje nieodparte pytanie: dlaczego tak się stało? Poniżej przedstawiamy próbę odpowiedzi na to zasadnicze pytanie.
Projekt „rewolucji kulturalnej” prof. Hausnera przygotowano arbitralnie i dyskrecjonalnie. Bez udziału twórców i szerokich, rzetelnych konsultacji środowiskowych. Pogłębionych, fachowych wielostronnych analiz i diagnoz stanów faktycznych. Projekt opracowało wąskie grono równie arbitralnie wybranych autorów. Często nie zajmujących się profesjonalnie kulturą. Rozpatrujących i uwzględniających głównie finansowe, wąsko-ekonomiczne i rynkowe, regulacyjno-prawne, teoretyczno-menadżerskie aspekty działalności kulturalnej. Jakby szło o zwykłą działalność gospodarczą, którą działalność kulturalna nie jest. Nie tylko ze swej istoty, podstawowych, nadrzędnych celów i zadań społecznych, ale i z mocy prawa.
W oderwaniu od polskich realiów i najnowszych europejskich tendencji, postulowano daleko idące wycofanie się organów państwa i samorządu terytorialnego z realizacji obowiązkowych, konstytucyjnych zadań mecenatu w sferze organizacji, prowadzenia i finansowania publicznych instytucji kultury. Będącego niezbywalną materialną gwarancją dostępu obywateli do dóbr kultury i uczestnictwa w kulturze. Proponowano w zamian sponsoring prywatny i prowadzenie działalności kulturalnej na zasadach ekonomiczno-rynkowych.
W działalności kulturalnej pierwszorzędne znaczenie mają kreowane wartości niematerialne o zasadniczej wadze publicznej. Jej głównym celem jest zaspokajanie społecznych i indywidualnych potrzeb kulturalnych. Zapewnianie odbiorcom doznań estetycznych, emocjonalnych, przeżyć, refleksji intelektualnych i moralnych. Wzbogacających różne sfery ludzkiej wrażliwości. Krzewienie najważniejszych wartości moralnych. Wywoływanie refleksji nad życiem godziwym i niegodziwym, dobrem i złem. Kultura jest więc najpierw zawsze domeną tworzenia i istnienia wartości pozamaterialnych. Choć wiele dóbr kultury ma też komercyjną wartość rynkową, wyrażaną w pieniądzu, istotne gospodarcze znaczenie i przynosi dochody.
Propozycje zmian prawa, umożliwiające prywatyzację lub likwidację publicznych instytucji kultury, zostały zdecydowanie odrzucone przez wszystkie polskie środowiska twórcze, animatorów kultury i osoby w różny sposób uczestniczące w kulturze. Jako niekonstytucyjne i niedopuszczalne wobec roli i znaczenia tych instytucji dla ochrony i rozwoju polskiej kultury narodowej, jej dziedzictwa, prawnie chronionej odrębności i tożsamości kulturowej.
W konfrontacji z rzeczywistością, tezy o rzekomym kryzysie polskiej kultury i publicznych instytucji kultury, mimo nękających je nadal niedostatków środków finansowych, słabości infrastruktury, licznych ograniczeń i trudności formalno-organizacyjnych, są ewidentnie nieprawdziwe. Potwierdzeniem potencjału, rozwoju i żywotności polskiej kultury jest rosnące uczestnictwo odbiorców w jej różnych formach. Sukcesy coraz większej liczby dzieł polskich autorów i wybitne osiągnięcia polskich artystów wykonawców w kraju i zagranicą.
Kuriozalnym komentarzem, oddającym jednak sposób myślenia o projekcie „rewolucji w kulturze” i skrajne, doktrynerskie poglądy jej autorów, była wypowiedź prof. Balcerowicza, iż dofinansowywanie biletów do teatrów i innych publicznych instytucji kultury ma rzekomo wyłącznie elitarny charakter i krąg beneficjentów, więc jest społecznie nieuzasadnione i należy z niego zrezygnować – w odróżnieniu od finansowania zakupów czołgów (sic!).
Takie podejście i płytko demagogiczna, pseudorewolucyjno-militarna, antyinteligencka retoryka, zawsze były i są absurdalne i skrajnie szkodliwe w odniesieniu do kultury. Szczególnie dziś, w warunkach pokoju, postępującej integracji, bezpieczeństwa i współpracy europejskiej, jest to absolutnie nie do zaakceptowania. Podczas gdy ekonomiści i specjaliści od finansów publicznych, badający rzetelnie wpływ kultury na rozwój współczesnej, poprzemysłowej gospodarki narodowej, twierdzą, że każda złotówka zainwestowana w działalność kulturalną przynosi w ostatecznym rachunku co najmniej pięć złotych zysku. Nie licząc najważniejszych, najczęściej niewymiernych w pieniądzu, trudnych do przecenienia, podstawowych rezultatów i korzyści społecznych w postaci kreowanych w procesach twórczych wartości niematerialnych. Tkwiących we wszelkich dobrach i przejawach działalności kulturalnej. Profesjonalnej i amatorskiej. Nawet najbardziej popularnej, masowej i rozrywkowej.
Publiczne teatry, opery, filharmonie, orkiestry, zespoły baletowe i inne instytucje kultury szczęśliwie nadal istnieją i działają w Polsce. Równocześnie jako ostoje narodowej, europejskiej i światowej tradycji, dziedzictwa kulturowego oraz ośrodki promocji najnowszych dzieł i nowatorskich form ich artystycznej prezentacji i interpretacji. Wbrew skrajnie krytycznym, fałszywym opiniom nie są w stanie kryzysu. Mimo zróżnicowanej kondycji i licznych problemów. Nie wolno jednak nikomu ich zniszczyć, wprowadzając w nich pospieszne, nieprzemyślane, biurokratyczne organizacyjno-prawne zmiany systemowe.
Polskiej kulturze, instytucjom i twórcom kultury – autorom i artystom – potrzebne są przemyślane, modernizacyjne reformy różnych form działalności kulturalnej i warunków pracy twórczej. Oparte na rzetelnych analizach, ocenach, diagnozach z uwzględnieniem opinii zainteresowanych środowisk twórczych oraz odbiorców rezultatów ich pracy. I na faktycznym – nie pozorowanym – dialogu społecznym środowisk twórczych, pracodawców artystów, animatorów kultury, organizacji widzów i władz państwowych.
Nie zaś wydumane przez kogokolwiek, doktrynerskie, koteryjne „rewolucje” i „wojny” o biurokratyczną antyreformę kultury. Administracyjnie narzucaną odgórnie twórcom, instytucjom i odbiorcom kultury. Wbrew naszej wiedzy, woli, opiniom oraz realnym życiowym i artystycznym, najważniejszym potrzebom i interesom. Przez wąskie, menadżersko grona doradców, urzędników, lobbystów. Forsujących uporczywie swoje koncepcje i interesy.
Toteż najbardziej skrajne, nieprzemyślane tezy projektu „rewolucyjnej” antyreformy polskiej kultury, spotkały się z powszechną krytyką. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego odciął się w związku z tym kilkakrotnie od wycofania się państwa z finansowania publicznych instytucji kultury. I innych, najbardziej powszechnie nieakceptowanych, propozycji zmian w prawie kultury. Jednak, pomimo deklaracji Ministra, podtrzymywane są nadal hiperregulacyjne – nie deregulacyjne jak zapowiadano i próbuje się je nadal przedstawiać – projekty zmian prawa kultury. Ich autorzy nie dają za wygraną. Usiłują w różny sposób forsować i legitymizować swoje radykalne, szkodliwe dla kultury i twórców propozycje. Nienowe, dobrze znane twórcom i artystom pamiętającym czasy PRL, z których wprost się wywodzą. Polskie środowiska twórcze i instytucje kultury już się przed nimi trzykrotnie obroniły w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Istotą i celem projektów tych zmian było wtedy i jest znowu, pełne uzależnienie zatrudnionych w teatrach aktorów i innych artystów wykonawców od ich dyrektorów i prawnych organizatorów. Teraz także od sponsorów i obecnych lub przyszłych prywatnych właścicieli tych instytucji. Chociaż dzisiaj na podstawie innych niż w PRL – nie ideologiczno-politycznych, lecz podobnie skrajnie doktrynalnych i instrumentalnych – płytko ekonomiczno-finansowych, rynkowych, pseudomenadżerskich przesłanek. Przez umocnienie już obecnie prawie absolutnej, jednoosobowej, nierzadko przybierającej patologiczne, autorytarne formy, dominacji dyrektorów nad zespołami twórczymi teatrów i innych artystycznych instytucji kultury. Składającymi się z artystów różnych specjalności. Wspólnie z którymi kierujący tymi instytucjami i kolejnymi przedsięwzięciami repertuarowymi realizują statutową działalność.
Autorzy tych koncepcji zapominają, że zespołowa praca artystyczna opiera się na współtwórczości i podmiotowości wszystkich członków zespołów teatralnych. Bez aktywnego współdziałania, porozumienia i wzajemnej akceptacji dyrektorów, autorów, reżyserów, dyrygentów, baletmistrzów, chórmistrzów z zespołami artystów pracujących w teatrach i innych instytucjach kultury jest ona niemożliwa. Nawet najlepszy dyrektor teatru, opery, filharmonii, orkiestry, chóru, czy baletu, ani reżyser nie zagra sam. Musi więc umieć i chcieć być liderem artystycznym, organizacyjnym, animatorem i opiekunem zespołu współtwórców z którymi pracuje w powierzonej mu instytucji kultury. Kierowanie teatrem lub inną artystyczną instytucją kultury, to nie to samo, co zarządzanie zwykłym przedsiębiorstwem, bądź innym podmiotem gospodarczym albo instytucją.
Aktorzy i inni artyści wykonawcy nie mogą być pozbawieni elementarnej stabilności zawodowej, życiowej i podmiotowości w swej pracy twórczej w zespołach teatralnych. Nie mogą być niewolniczo zależni od dyrektorów teatrów i całkiem instrumentalnie traktowani.
Dlatego:
1. Nie akceptujemy propozycji zmian ustawowych, umożliwiających prawnym organizatorom likwidację lub prywatyzację publicznych instytucji kultury. Prawo kultury winno nadal bezwzględnie chronić publiczne instytucje artystyczne. Uznając ich prowadzenie i finansowanie za ustawowe, niezbywalne zadania obowiązkowe organizatorów. Ze względu na ważne cele, związane z upowszechnianiem, rozwojem, ochroną kultury, dziedzictwa narodowego, języka polskiego i obowiązkiem materialnej realizacji przez państwo konstytucyjnie zagwarantowanego prawa dostępu obywateli do dóbr kultury i prawa do czynnego uczestnictwa w kulturze.

2. Proponowane prawne wyodrębnienie instytucji artystycznych spośród pozostałych instytucji kultury, miałoby sens, gdyby przyczyniało się do poprawy ich funkcjonowania i warunków pracy aktorów i innych artystów wykonawców w teatrach dramatycznych, muzycznych, lalkowych, operach, operetkach, filharmoniach, orkiestrach, zespołach tanecznych, etc. Jednak nie ma sensu, jeśli miałoby prowadzić wyłącznie do niedopuszczalnej dyskryminacji artystów. Z powodu pogorszenia warunków zatrudnienia, pracy i życia – jak w projekcie.

3. Zdecydowanie sprzeciwiamy się wprowadzeniu wieloletnich (trzy-, pięcio- lub siedmioletnich) kadencyjnych, nieprzerwanych kontraktów dyrektorów teatrów, gwarantujących pewność zatrudnienia. Przy jednoczesnym wprowadzeniu dyskryminacyjnej zasady zatrudniania aktorów i innych twórców wyłącznie na podstawie sezonowych – jednorocznych lub trzyletnich – umów o pracę na czas określony. Pracujący w teatrach aktorzy nie mogą mieć zdecydowanie gorszych, mniej stabilnych, mniej bezpiecznych warunków zatrudnienia i pracy, niż zagwarantowane powszechnie w kodeksie pracy. Europejskie prawo pracy nie dopuszcza takich – wyraźnie dyskryminacyjnych – rozwiązań. Przewidziane w nim warunkowo wyjątki nie mogą stawać się regułą w odniesieniu do jednej tylko grupy zawodowej o szczególnym znaczeniu społecznym. Obarczonej, ze względu na specyfikę pracy aktorów i innych artystów wykonawców, jednym z najwyższych poziomów ryzyka zawodowego i życiowego.

4. Nie akceptujemy też propozycji zniesienia obowiązku konsultowania kandydatur dyrektorów ze związkami i stowarzyszeniami twórczymi. Pod nieprawdziwym pretekstem, że wystarczy tylko obligatoryjny udział przedstawicieli w komisji konkursowej. Dyrektorzy wybrani i powołani bez uwzględnienia opinii artystów pracujących w zespołach teatrów, którymi mają kierować, często tworzą patowe sytuacje konfliktowe. Nie są potem w stanie realizować swoich planów repertuarowych i artystycznych. Bo, stosując zasadę spalonej ziemi, przerywają często ciągłość i kontynuację działań poprzedników. Nieraz rozbijają lub antagonizują zespół aktorów dobrze znanych publiczności, cenionych i akceptowanych przez nią. A od oceny gry i popularności aktorów, nie dyrektorów, zależy frekwencja w teatrach i odbiór spektakli

5. Sprzeczne z prawem, szkodliwe i niedopuszczalne byłoby zniesienie obowiązku konsultowania przez dyrektora regulaminu organizacyjnego teatru z organizacjami związkowymi i stowarzyszeniami twórczymi. Dyrektorzy instytucji artystycznych nie mogą być sytuowani prawnie poza zespołami, którymi kierują i z którymi współpracują. Ponownie podkreślamy że powinni być liderami, nie dyktatorskimi zarządcami zespołów. W działalności organizacyjnej i programowej konieczne są prawne gwarancje współzarządzania dla artystów. Wykluczające jednoosobowy dyktat. Aktorzy i pozostali artyści wykonawcy muszą mieć zagwarantowane faktyczne prawo głosu i być podmiotowo traktowani na zasadach partnerskich w teatrach i innych instytucjach artystycznych, będących stałymi, podstawowymi miejscami ich pracy.

6. Nie ma dziś realnej możliwości i uzasadnienia powierzania osobom prawnym zarządzania publicznymi instytucjami kultury. Byłoby to przerzucanie odpowiedzialności za ich funkcjonowanie z organizatorów na nieokreślone osoby trzecie. Publiczny teatr to nie wspólnota mieszkaniowa. Zarządzanie zasobami której sprowadza się do wyspecjalizowanych organizacyjno-technicznych funkcji usługowych profesjonalnego, licencjonowanego administratora.

7. Niedopuszczalne, krzywdzące i nieuzasadnione byłoby wprowadzenie wyłącznie sezonowych, jednorocznych lub najwyżej trzyletnich kontraktów dla wszystkich aktorów zatrudnianych na nowych zasadach w teatrze. Z ustawowym zniesieniem – dotychczas powszechnego, ustawowego obowiązku zawierania z aktorami, podobnie jak ze wszystkimi innymi etatowymi pracownikami – umów o pracę na czas nieokreślony po zakończeniu dwóch umów na czas określony. Byłoby to sprzeczne z zasadami równości wobec prawa, niedyskryminacji pracowników i europejskimi normami wprowadzania zasad elastycznego zatrudniania osób wykonujących zawody twórcze. W sposób łączący zawsze tę elastyczność z bezpieczeństwem socjalnym w ramach, opracowanej w europejskim prawie pracy, łączącej oba te cele, formuły określanej w oryginalnej terminologii tego prawa jako flexicurity (ang.) i flexicurité (franc.).

8. Zdecydowanie odrzucamy też wprowadzenie ustawowego zakazu tzw.„konkurencyjnej pracy aktorów”. Przez co autorzy projektu rozumieją de facto prawny zakaz wszelkich form pracy aktorów zatrudnionych w teatrach na rzecz podmiotów zewnętrznych. Zaś w razie podejmowania takiej pracy, proponują wprowadzenie uzależnienia zgody dyrektora od rekompensat z tego tytułu na rzecz macierzystego teatru. Wypłacanych przez zatrudniających aktorów producentów telewizyjnych lub filmowych albo innych teatrów. Bądź przez samych aktorów, uzyskujących dodatkowe dochody z tytułu osobiście wykonywanej pracy poza macierzystymi teatrami. Takie regulacje ustawowe byłyby nie tylko sprzeczne z prawem, elementarnymi zasadami i gwarancjami wolności pracy artystycznej. W obecnej sytuacji zatrudnieniowej i płacowej oznaczałoby to pozbawienie wielu aktorów teatralnych dodatkowych środków na utrzymanie rodzin i rozwój. Koniecznych do dalszej pracy w zawodzie. Oczywiście nieuzasadnione z punktu widzenia interesów nie tylko samych aktorów ale i teatrów. Które winny popierać wszelkie, nie kolidujące z własną działalnością repertuarową i decyzjami obsadowymi, możliwości dodatkowej pracy artystycznej i zarobkowania aktorów poza teatrami. Ustalenia w tym zakresie nie mogą być sensownie dokonane w formie regulacji ustawowych.

9. Wprowadzenie w polskich teatrach niemieckiej instytucji aktora rezydenta dopiero po piętnastu latach nieprzerwanej etatowej pracy w tym samym teatrze, to kolejny szkodliwy dla aktorów pomysł. Większość aktorów podejmujących pracę w teatrach publicznych na proponowanych nowych zasadach nie miałaby realnych szans przepracowania takiego okresu w jednym teatrze. Każda zmiana i przerwa oznaczałaby utratę możliwości uzyskania statusu aktora rezydenta. Dającego aktorom dopiero po piętnastu latach elementarną stabilność zatrudnienia i pracy w teatrze. Przy obecnych niskich płacach podstawowych, przeciętnie o połowę niższych od średniej krajowej i absolutnie dominującej pozycji dyrektorów teatrów byłoby to nie do przyjęcia Oznaczałoby niczym nie uzasadnioną, skrajną dyskryminację aktorów. Wykonujących i tak publiczny zawód o najwyższym stopniu koniecznego, całkowitego zaangażowania psychofizycznego w pracę oraz wzmiankowanego wcześniej, równie wysokiego ryzyka profesjonalnego i życiowego.

10. Za podobnie niedopuszczalny i szkodliwy należy uznać projekt wprowadzenia ustawowej możliwości okresowego zwiększania czasu pracy aktorów do 12 godzin w ciągu doby.

11. Proponowane w projekcie wprowadzenie formalnie w ustawie tylko w odniesieniu do zatrudniania dyrektorów i aktorów pojęcia sezonu teatralnego nie dotyczy w ogóle aspektów faktycznej sezonowości repertuarowej teatrów i innych artystycznych instytucji kultury. Istotnie ważnej dla funkcjonowania teatrów. Czyli uwzględnienia w prawie kultury i przepisach związkowych innych ustaw faktu, że sezon teatralny nie pokrywa się z rokiem kalendarzowym, a zatem i z rokiem budżetowym i bilansowym. W odniesieniu do kwestii budżetowego planowania, finansowania, realizacji i bilansowego rozliczania wyniku finansowego (strat i zysków oraz wykorzystywania dotacji celowych, zarówno podmiotowych i przedmiotowych). Bez odrębnego kompleksowego uregulowania tych kwestii w ustawach związkowych wobec unormowań prawa kultury pojęcie sezonu teatralnego nie będzie nadal miało istotnego prawnego znaczenia w świetle przepisów ustaw o finansach publicznych, rachunkowości, etc.

12. Jedyną akceptowalną drogą przygotowania i przeprowadzenia reform w teatrze i w polskiej kulturze jest stworzenie forum społecznego dialogu z faktycznym udziałem stowarzyszeń twórczych, związków zawodowych aktorów i innych artystów wykonawców organizatorów publicznych instytucji kultury, odbiorców i władz państwowych. Wbrew medialnym opiniom, obecna sytuacja zawodowa, społeczna i finansowa polskich aktorów i innych artystów wykonawców jest trudna. Większość aktorów nie ma stałego zatrudnienia, ma też często ograniczone możliwości podejmowania dodatkowej pracy. Nie wszyscy mogą grać w serialach i reklamach. Można obecną sytuację skutecznie zmieniać tylko przez stałe merytoryczne formy społecznego dialogu. Przez prawnie zagwarantowane współzarządzanie i partnerski udział aktorów w pracy zespołów teatralnych i podejmowaniu najważniejszych decyzji dotyczących teatrów w których są zatrudnieni. Konieczne w tym celu jest opracowanie i przyjęcie układu zbiorowego pracy aktorów i artystów wykonawców pracujących w teatrach publicznych, biorących udział w żywych spektaklach oraz wzorcowych statutów i regulaminów teatrów publicznych o różnym charakterze i profilu. Jak w większości państw europejskich. Określenie w nich podstawowych praw i obowiązków dyrektorów teatrów i innych scenicznych instytucji kultury oraz aktorów, zasad mediacji i rozstrzygania ewentualnych sporów i konfliktów w sposób zgodny z zespołowym charakterem organizacyjnej i artystycznej pracy scenicznych instytucji kultury. Nie na zasadach jednoosobowego dyktatu nieusuwalnych przez czas trwania kontraktu dyrektorów. Z niepokojem obserwujemy najnowsze, coraz liczniejsze przypadki patologicznych sytuacji konfliktowych w kolejnych teatrach. Wynikające z braku takich odrębnych unormowań o charakterze koregulacyjnym i samoregulacyjnym, od dawna znanych i przyjętych w Europie. Hiperbiurokratyczne propozycje zmian prawa kultury przedstawione w resortowym projekcie nie pomogą skutecznie rozwiązywać te problemy.

wtorek, 20 kwietnia 2010

A życie toczy się dalej...

Cały czas jestem pod niegasnącym wrażeniem tej strasznej, okrutnej tragedii, która zabrała Polsce prezydenta i jego małżonkę oraz pozostałych uczestników feralnego lotu.
Nie było mi po drodze z Lechem Kaczyńskim, choć łączy nas solidarnościowy rodowód, ale niezależnie od moich sympatii i poglądów politycznych, to co się stało ma dla mnie wymiar apokaliptyczny i niezatartą symbolikę.
Nie sposób nie rozważać kwestii niepotrzebnych śmierci w pełnej zadumy refleksji, ale też nie sposób nie zauważyć proporcji.
Wśród ofiar są Ci, którzy w codziennym życiu politycznym lubili bez uzasadnienia oskarżać, nie wykazując przy tym zbytniego samokrytycyzmu.
To zupełnie tak, jakby los upomniał się o pozostalych, tych którzy nie lubią politycznych awantur, osobistych prztyczków, wolą mądrych, wyważonych rządzących.
Nie chcą rozgrywek, a konkretów mających uczynić państwo solidarnym, przyjaznym, w którym da się spokojnie żyć.
To co się stało w Smoleńsku w wymiarze ludzkim jest absolutnie przerażające, a nade wszystko niepotrzebne, co do tego nikt nie ma wątpliwości, że to zbyt wygórowana cena za polityczne spory.
Dopiero na skutek tego apokaliptycznego wydarzenia, Polska przez ponad tydzień była oazą spokoju, ciszy, przejścia ponad podziały polityczne, wzajemnego szacunku, potrzeby dyskretnego oddania czci zmarłym.
Zmieniony tragedią Jarosław Kaczyński, zapewne spodziewający się kolejnej tragedii, śmierci matki, został niemal całkowicie rodzinnie osamotniony.
Jednak najtrudniejszy, najsmutniejszy czas dopiero przed nim, bowiem okres żałoby bezpośrednio po śmierci bliskich jest czasem pośpiechu i koniecznych formalności. Dopiero po pogrzebie następuje moment refleksji, bolesnego rozpamiętywania i niekończącego stawiania pytania "dlaczego".
A to przecież jeszcze nie koniec "odliczania" zmarłych, bo jeszcze nie do wszystkich wrócili bliscy
i te rodziny są w najtragiczniejszej sytuacji.
Pochowanie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki Marii właściwie zamyka oficjalne państwowe akcenty pogrzebowe.
Media coraz mniej będą zajmować się katastrofą w Smoleńsku, a temat przyśpieszonych wyborów prezydenta zacznie dominować jako temat dnia.
Ból pozostałych rodzin, bliskich i przyjaciół w sposób naturalny zejdzie na dalszy plan, bo życie musi toczyć się dalej. Dla nich jednak to będzie okres długiego wychodzenia z szoku, odnajdywania się w codzienności na nowo, doszlusowywania do normalności, która już nigdy normalnością nie będzie.
Dziś zastanawiam się, czy w tej nadal żałobnej atmosferze Jarosław Kaczyński podziękuje Donaldowi Tuskowi i wszystkim, którzy w tych trudnych, bolesnych dniach stanęli na wysokości zadania?
Czy doceni zachowanie Rosjan, którym nie można zarzucić najmniejszego uchybienia?
Czy rozpatrując wszelkie za i przeciw, wybierze drogę osobistego wieńczenia dzieła Brata, czy wybierze osobistą i polityczną wolność, zapewniającą mu niczym nieskrępowaną realizację jego patriotycznego testamentu?
Czy zdecyduje się na start w wyborach prezydenckich, czy z niego zrezygnuje?

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

"Żywot człowieka, to rzecz taka krucha..." Adam Asnyk

"Żywot człowieka, to rzecz taka krucha."
Adam Asnyk

"Z niezłomną wolą, z sercem niezgasłem,
Wśród półwiekowej zawiei,
Jam życie przeszedł pod świętem hasłem:
Wiary, miłości, nadziei."
Seweryna Duchińska

"Co życie w biegu niszczy i rozprzęga,
To śmierć obleka w harmonijną całość,
I nieskalaną daje doskonałość,
Mistrzostwo śmierci i śmierci potęga."
Adam Asnyk

"Mnóż się ty jeden przez czyny żyjące,
A będą z ciebie jednego - tysiące."
Zygmunt Krasiński

"Najwyższy heroizm ducha
To walka co nie wybucha,
Praca bez wieńca."
Adam Asnyk

"O ile kłamstwo jest gadatliwe, o tyle prawda jest milcząca."

"Każda prawda rodzi się wśród bólu."
Adam Mickiewicz

"Tylko sercem widzimy dobrze,
Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu."
Alexandre Saint-Exupery

"Nieszczęście jest nieraz źródłem najgłębszej świadomości."
Wacław Berent

"Z małych cząstek życie się składa
Z chwil napozór bez ceny;
Lecz komu cząstka marnie przepada,
Życie rozpływa się w treny."
Wincenty Pol

W tej strasznej chwili wybrałam z tomiku (z wyjątkiem cytatu Wacława Berenta i A. Saint Exupery'ego):

"Skarby rozumu i serca : myśli i zdania wyjęte z naszych pisarzy" / zebrał Stanisław Wegner. Wyd. 3. Poznań 1922 Nakł. Księgarni Św. Wojciecha

piątek, 26 marca 2010

Ach ta "Różyczka"...

Jan Kidawa-Błoński nakręcił film piękny, tak piękny jak pięknym w swej doskonałości kwiatem jest róża, podobno królowa wśród nich.
„Różyczka”, bo taki tytuł nosi, wchodząc na ekrany był mimochodem "reklamowany" przez Ewę Beynar-Czeczot, która dopatrzyła się w opowiadanej bardzo inteligentnie historii, zbieżności z biografią jej ojca, Pawła Jasienicy. I może dobrze, że robiąc zamieszanie, próbując projekcję zatrzymać, wywołała wzmożone zainteresowanie i chęć obejrzenia go.
To perfekcyjnie zrealizowany, w oparciu o nienagannie napisany scenariusz, obraz.
Zwraca uwagę dbałość o szczegóły, co dla mnie, pokolenia lat 50-tych ma niemal sentymentalne znaczenie.
Andrzej Seweryn grający głównego bohatera, wysublimowaną i dyskretną grą tworzy niezwykle przekonywującą tragiczną postać profesora uniwersytetu, będącego w czynnej opozycji do mrocznych czasów jedynie słusznych, który oczarowany urokiem młodej i pięknej, choć głupiutkiej pracownicy dziekanatu, zakochuje się w niej, nie wiedząc, że została mu cynicznie podstawiona przez SB.
Rozwijający się flirt, potem romans i rodzące się między nimi uczucie nie pozwala bohaterowi dostrzec dwulicowości partnerki, partnerka zaś do niedawna zakochana bez pamięci w sprawcy „zlecenia”, zakochuje się z wzajemnością w swojej ofierze, jednocześnie pisząc nawet we wspólnej łazience donosy.
Historia wydawałaby się trywialna, mimo moralnego okrucieństwa (z którego bohater nie zdaje sobie sprawy), jest szalenie naturalna. Oto w samotnym życiu ojca, wychowującego rozkapryszoną córkę pojawia się piękna, pełna erotyzmu kobieta, która zafascynowana jego inteligencją gubi ścieżkę „zadania”, poddając się uczuciu.
Reżyser stawia na przeciwstawienie zła, którym tu jest tzw. aparat władzy i doktrynalny wróg i dobra, czyli wolności ducha, gdzie uczucia, intelekt, kultura pozwalają na zupełnie odmienną percepcję świata. Widać to niezwykle wyraźnie nawet w seksie bohaterów – brutalnym, niemal zwierzęcym uprawianym przez sprawcę inwigilacji, z delikatnością, finezją profesora, co staje się ogromnym atutem dla poznającej przy nim inny świat kobiety.
To nie jest film o Pawle Jasienicy (jeśli faktycznie był postacią tu opisywaną, reżyser temu przeczy), ani innych postaciach tragicznych, na których najbliżsi donosili, to film o miłości, o moralnych wyborach i braku umiejętności ich dokonania, wewnętrznym rozerwaniu.
Film zapierający dech w piersiach kreacjami Andrzeja Seweryna, aktora genialnego, na szczęście częściej grającego ostatnio w Polsce, Magdaleny Boczarskiej, młodej, zdolnej i pięknej, która pokazała prawdziwie aktorski pazur, Roberta Więckiewicza, grającego wyjątkowo odrażającą postać funkcjonariusz SB. Także aktorzy drugiego planu nie zawiedli.
Od dawna nie było na ekranach polskich kin, polskiego filmu, który miałby tak konsekwentnie poprowadzoną fabułę. I byłby tak przemyślany, co zachwyca przywracając czasy świetności naszego kina.
Nastrojowa, nieco monumentalna muzyka Michała Lorenca uzupełnia estetycznie obraz, czyniąc go piękniejszym i bardziej wysublimowanym.
„Różyczka” to film godny amerykańskiego Oscara, nie jego polskiego odpowiednika.
Zasługuje na to bardziej niż okrzyczany dziełem „Rewers”, z którym łączy go tylko jedno, fakt wykorzystywania w tle Polskich Kronik Filmowych, które filmową fikcję przekuwają na historyczną prawdę. Na marginesie - od wielu lat zastanawia fakt dlaczego już się ich nie kręci?
Pani Ewa Beynar-Czeczot powinna być szczęśliwa nie protestować, bo taki obraz jej ojca (jeśli stanowił wzorzec) byłby wzruszającym obrazem kochającego człowieka.

wtorek, 16 marca 2010

List otwarty do wszystkich zainteresowanych sprawą Trójki...

Kilka słów wprowadzenia:
przez ponad pięć lat (2000-2006) brałam czynny udział w proteście przeciw haniebnym zmianom w Programie 3 PR, które miały miejsce po odwołaniu ze stanowiska dyrektora Piotra Kaczkowskiego.
Moja "działalność" sprowadzała się głównie do pisania listów do władz - Premiera, Prezydenta, Przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Przewodniczącego Komisji Kultury
i Środków Przekazu, Prezesa Zarządu Polskiego Radia, Przewodniczącego Rady Nadzorczej
i Rady Programowej PR, posłów, senatorów, działaczy i innych zainteresowanych pozytywnymi zmianami w Programie 3 - które następnie zamieszczał Szaman na stronie http://www.tajniak.pl/, młody wielbiciel Trójki, który nie mógł (tak jak większość z nas) pogodzić się z nową radiową rzeczywistością. Ale to nie wszystko, słuchacze organizowali pikiety na Myśliwieckiej w obronie sobotniego "Zapraszamy do Trójki" Piotra Kaczkowskiego, na które ściągali admiratorzy z całej Polski, a które perfekcyjnie organizował Borys Kozielski z żoną Dorotą. Podczas pikiet Borys zbierał podpisy słuchaczy pod petycją w obronie naszej Trójki. Udało się zebrać ich ok. 1700 i zostały przekazane do kancelarii prezydenta RP oraz ich kopia do Lecha Jaworskiego w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji.
Tenże sam Borys był organizatorem spektakularnego pogrzebu Trójki, polegającego na przemarszu ponad 150 osób przybyłych specjalnie z całego kraju, z symboliczną trumną
z ul. Myśliwieckiej, siedziby Trójki na ul. Malczewskiego do siedziby Polskiego Radia i Zarządu, następnie odczytaniu "nekrologu" i pozostawieniu trumny przed budynkiem.
"Uroczystość" ta odbiła się szerokim echem w prasie, a nawet telewizji, oczywiście komercyjnej.
Inicjatywą słuchaczy skupionych wokół strony Szamana powołano do życia Stowarzyszenie Przyjaciół, Miłośników i Słuchaczy Programu III Polskiego Radia (Stowarzyszenie 3/5/7 - motto: Trójka na piątkę siedem dni w tygodniu), którego przewodniczącą została Ala Baranowska, ucieleśnienie mediatora między bardziej, a mniej zacietrzewionymi.
Mnie, dzięki dużej determinacji, udało się wykukać audiencję u samego Lecha Nikolskiego, wtedy prawej i lewej ręki premiera Leszka Millera, a co bardzo ciekawe, kancelaria premiera telefonowala do mnie, a nie odwrotnie. Spotkałam się także z ówczesnym prezesem Zarządu PR Ryszardem Miazkiem, który poświęcił mi ponad godzinę, planując małe "pół", z Przewodniczącym Rady Nadzorczej, błyskotliwie inteligentnym Andrzejem Długoszem, który także czasu nie szczędził. Natomiast odmawiali Juliusz Braun, potem Danuta Waniek (przewodniczący KRRiT)
i inni ze świecznika władzy, także legendarny wiceprezes PR Eugeniusz Smolar, z którym moja korespondencja była wyjątkowo obfita. Natomiast dyskretnie pomagała pani z Fundacji Jolanty Kwaśniewskiej, przekazując listy do prezydenta na ręce jego żony.
Ala Baranowska utworzyła e mail'ową listę dyskusyjną naszego stowarzyszenia, na której do dziś na bieżąco wymieniamy uwagi, a po wycofaniu się Szamana, stronę protestową przejął redaktor http://www.trojka.net/
Listy protestacyjne pisali także: Magda Klementowicz, Mirek Hardek, Grześ Powęzowski, Leszek Kraszyna (autor doskonałego raportu o stanie Trójki rozesłanego wedle powyższego klucza) i inni. Ukazało się też kilka artykułów w prasie mojego, ale i innych pióra.
Lada chwila minie 10 lat od chwili zawiązania się naszego protestu i cały czas mała grupa ludzi ze sobą nadal współpracuje, a forum trójkowe pokazuje, że przybyło nowych młodych gniewnych.
Czas dyrektorowania Krzysztofa Skowrońskiego w Trójce wyciszył nasze emocje, bowiem staliśmy się uczestnikami wymiany myśli z nowym dyrektorem, który znalazł dla nas dużo czasu na kontruktywną rozmowę, uważnie nas wysłuchał, następnie dał szansę świętowania zwycięstwa perfekcji nad badziewiem.
Następujące potem wydarzenia sprawiły, że moja (nasza) aktywność znów wzrosła, stąd poniższy list.

Program 3 Polskiego Radia – to Trójka czy znów TrUjka, jak wdzięcznie nazwali tę stację słuchacze w trakcie trwającego 5 (2001-2006) lat protestu przeciwko rozchodzącemu się wówczas z anteny truciu?


Nie ma przez ostatnie dziesięciolecie Program 3 Polskiego Radia szczęścia do kierujących nim dyrektorów.
Powołanie na stanowisko dyrektora Jacka Sobali, niespełnionego aktora i samozwańczego „radiowca”, wywołało burzę podobną do tej, jaka wybuchła we wrześniu 2001 roku, gdy na tym stanowisku SLD zatrudnił Witolda Laskowskiego, dziennikarza o mizernych doświadczeniach zawodowych
i niechlubnie zakończonym życiorysie korespondenta z Moskwy.
Nie miał też szczęścia Program 3, gdy na stołku dyrektorskim zasiadała Magda Jethon, dziennikarka dość przeciętna. Ta sama Magda Jethon, która
w trakcie pięcioletnich rządów Witolda Laskowskiego, dzielnie towarzyszyła mu w destrukcji anteny i jakoś nie widziała potrzeby występować w obronie Trójki, legendarnych prowadzących i ich programów. Pozostawała obojętna na ich ich losy, przymykając swe interesowne i pełne hipokryzji oko na zwolnienia wykwalifikowanych dziennikarzy, zabieranie im kultowych audycji
i czasu antenowego. Cóż, mniej osobowości , to mniejsza konkurencja i łatwiej „świecić” odbitym blaskiem.
W owym czasie nie dążyła tak jak dziś, podstępnymi metodami, do powołania związku zawodowego pracowników Programu 3, który to chytry sposób ma ją pewnie przywrócić na utracone stanowisko. Cynicznie użyła do tego celu Jerzego Sosnowskiego, który zapewne myśli, że przejął rolę awangardowego obrońcy interesów całej Trójki.
A jeżeli wytnie się w pień młodych i starych zdolnych, to któż zostaje? Przeciętniacy, bez osobowości, z nierozpoznawalnym, pospolitym głosem (przez lata atut Trójki), bez kart mikrofonowych, z wadami wymowy,
z poważnymi kłopotami logopedycznymi, którzy z tej dawniej kultowej anteny potrafią zrobić jedynie marne radio szkolne.
Wyjątkiem na krótko potwierdzającym regułę, była decyzja o objęciu stanowiska dyrektora Programu 3 przez Krzysztofa Skowrońskiego, który, kiedy pokazał, że umie robić, dobre, inteligentne radio, kiedy osiągnął wysokie notowania i znów skupił uwagę słuchaczy wokół elitarnej anteny, został bezpardonowo odwołany, przy pomocy wyimaginowanej „prawdy” wyartykułowanej piórem Agnieszki Kublik w nieznoszącej go Gazecie Wyborczej.
Magda Jethon, nie ukrywająca swoich partyjnych koneksji, gdy jako ideowo „lepsza” zajęła triumfalnie po dyrektorze Skowrońskim wymarzony fotel dyrektora bez żenady wykorzystywała pomysły swego poprzednika, osiągnięte sukcesy przypisując „skromnie” sobie.
Zwracanie się do słuchaczy przez radiowych decydentów z błaganiem
o płacenie abonamentu przypomina żebranie o deszcz dla przemoczonej powodzią ziemi, na której już nic nie wyrośnie, bo zgnije. Trójka bowiem zgniła od środka przez nieodpowiedzialne i bezmyślne działania kolejnych, coraz bardziej egzotycznych koalicji. To one z czynnym lub biernym udziałem partii opozycyjnych, w ramach konsekwentnie prowadzonych działań odwetowych wobec poprzedników, całkowicie zgubiły statutowy sens działania mediów publicznych. Zabiegom tych duchowo i kulturowo miernych, dotkniętych megalomanią oprawców towarzyszy jakże iluzoryczne przekonanie, że polski, coraz lepiej wykształcony, inteligent nadal wszystko „kupi” i dalej można bezkarnie mu wciskać ciemnotę o rzekomej realizacji misji. Nie zauważyli bowiem, że misja w Programie 3 (ale nie tylko w nim) została bezpowrotnie pogrzebana w momencie odwołania w 2000 roku Piotra Kaczkowskiego
z funkcji dyrektora tego programu, ostatniego radiowca na tym stanowisku, bo obecność Krzysztofa Skowrońskiego była w niemal pięćdziesięcioletniej historii stacji jedynie epizodem, acz znaczącym. Miał, co prawda, po odwołaniu ze stanowiska Magdy Jethon, szansę powrotu na utracone stanowisko w Trójce, ale kiedy jednocześnie zablokowano mu możliwość dobrania zespołu, odmówił.
To przez tamte i obecne machinacje dziś Trójka to znów TrUjka.
Polskie Radio, a razem z nim Program 3 toną. Odpowiedzialnymi za ten stan rzeczy jest zgraja niekompetentnych, handlujących wpływami partyjniaków wszystkich opcji politycznych, którzy w kolejnych kadencjach powoływali na wysokie funkcje w stacjach wyłącznie kolesiów nie znających nawet radiowego abecadła.
Zmieniający się kolejni prezesi i dyrektorzy programu (-ów), poza serwilistycznym dbaniem o partykularne interesy delegujących ich partii, o to, by w sytuacji „wylotu” zachować najwięcej wpływów, nie zrobili od 2000 roku absolutnie nic, by utrzymać poziom Programu 3, Pierwszego, Drugiego.
Jednocześnie zadziwiającym jest fakt, że – sądząc z opublikowanego na stronie radia życiorysu obecnego prezesa – fachowiec (???!!!) Jarosław Hasiński zatrudnia po raz kolejny na stanowisku dyrektora, tym razem Programu 3, nieudacznika i niebezpiecznego destruktora Jacka Sobalę, człowieka, który skutecznie zdemolował dwie stacje Polskiego Radia, po czym z hukiem z nich wyleciał!
Otóż prawda jest naga – dopóki prezes nie pogoni na cztery wiatry aparatczyków populistycznych partyjek i nie posadzi (niekoniecznie w drodze konkursu, który łatwo „ustawić” co pokazał przykład Witolda Laskowskiego) na fotelu dyrektora kogoś, kto będzie posiadał niekwestionowane umiejętności zawodowe i predyspozycje do pracy z zespołem indywidualności, kto będzie autorytetem, kto będzie ponadpartyjny, dopóty Trójka i pozostałe anteny nie powrócą do swej wielkości. Nie staną się też mediami publicznymi z wyraziście realizowaną misją w zakresie kultury języka, przekazu, informacji, za którą warto będzie płacić abonament.
W obecnej sytuacji, kiedy gorsi wracają, a lepsi odchodzą, podpisując wzajemnie wykluczające się listy, a legendy Trójki albo pozornie ubolewają, albo brylują w prasie sformułowaniami, przekuwanymi w moralitety, trudno spodziewać się zasadniczych zmian merytorycznych.
Przy okazji zastanawiający jest fakt gdzie były owe legendy, gdy katowano Trójkę, podczas Witoldowej pożogi? Dlaczego wówczas nie chodzili do prezesa na konstruktywne rozmowy, nie tworzyli związków i nie bronili swego radia?
Dlaczego woleli wspierać się protestem słuchaczy (http://www.tajniak.pl/, http://www.trojka.net/ ), pławiąc się w ich oddaniu i sympatii zamiast działać?
Można z tego śmiało wyciągnąć wniosek, że woleli udawać, że się nic nie dzieje. Jednocześnie protestujący słuchacze zrobili przez pięć lat dużo,
a właściwie bardzo dużo, jednak nic z tego dziś nie mają, bo dobre radio znów zostało im odebrane.
Panie Prezesie, Panowie i Panie odpowiedzialni za ten stan rzeczy, najwyższy czas na męską decyzję, która powinna sprawić, że publiczne radio przestanie być folwarkiem partyjnych miernot, a płacący abonament słuchacze doczekają się prawdziwego, a nie deklaratywnego profesjonalizmu w jego zarządzaniu.


Joanna Grochowska
Stowarzyszenie Przyjaciół, Miłośników i Słuchaczy Programu III Polskiego Radia (Stowarzyszenie 3/5/7)

środa, 17 lutego 2010

Podróż ze "Scenarzystą" - opowiadanie

Wokół była śnieżna zima, a jej było gorąco. Zastanawiała się dlaczego. Czy dlatego, że za chwilę miał wjechać na peron oczekiwany pociąg? A może dlatego, że oczekiwała operacji i myślenie o niej za każdym razem nią wstrząsało? A może dlatego, że okres młodzieńczej adolescencji stał się wspomnieniem i zmienił się w czas kończącej się dojrzałości?
Zanim sobie udzieliła odpowiedzi, pociąg nadjechał. Wsiadła, jak zawsze z bijącym sercem czy będzie wolne miejsce, bo nie czuła się na siłach stać kilka godzin. Ale udało się. Siedziała, niewielki bagaż zajął stosowne miejsce, a w jej rękach znalazła się nowa, szeroko reklamowana jeszcze przed wydaniem, książka Jana Czesława Bieleckiego "Scenarzysta". Medialny szum, namaszczone "wielką sprawą", która była jej tematem, wywiady, osoba autora, dawały nadzieję na ciekawą lekturę. Istotnie czytało się "lekko, łatwo i przyjemnie", niestety niewiele z tego wynikało. Nie mogła bowiem oprzeć się wrażeniu, że to taki intelektualny, a właściwie przeintelektualizowany bełkot. Bełkot mający wskazywać prawdziwego bohatera niechybnie w osobie autora, który pewnie w ten sposób leczył rany politycznego odrzucenia i egotycznego przekonania o posiadanej racji. Informacje o powieści mówiły o jej akcji umieszczonej w przyszłości, tymczasem umieszczono w niej osoby i fakty (z imienia i nazwiska) żyjące i działające współcześnie, również niemal chwilę temu. Dziwna to była konwencja, bo z każdej karty książki wyzierał real. Wartki, krótkimi zdaniami prowadzony dialog, nie pozwalał zgłębić sensu werbalizowanego w ten sposób przez autora świata, nawet tym, którzy te czasy przeżyli (-wali). Cóż zatem mieli z tego zrozumieć młodzi, do których zapewne dzieło było kierowane, którzy nie mieli pojęcia jak wyglądało życie niepokornych w burleskowych czasach jedynie słusznych, życie w konspirze czy na krawędzi prawdy. W czasach, które z jednej strony stały się wyznacznikiem faktycznej, choć reglamentowanej wolności jednostki, z drugiej świadomego rozluźniania pezetpeerowskiej dyscypliny, służącej nomen omen umacnianiu słuszności protestu. Nie wiedziała jaka naprawdę idea przyświecała powstaniu książki. Była przecież pokoleniem autora, a za nic nie umiała wyciągnąć jednoznacznego wniosku. Nie umiała dokonać żadnej oceny, bo opierając się na krótkich warstwach dialogowych nie była w stanie w sposób jasny i czytelny wyprowadzić z nich konkluzji. Starannie wydana, napisana ładną polszczyzną powieść (dokument?) była dla niej o niczym. Teoretycznie o polskiej martyrologii okresu przemian, a praktycznie o charakterystycznym dla polaków zaprzepaszczaniu zwycięstw i rozdrabnianiu się na małe swary, inteligenckie rozbijactwo proletariackich zrywów oraz wyjątkową umiejętność zdradzania wszystkiego, od idei po ludzi. Praktycznie o poczuciu wyższości i niespełnieniu duchowym przywódców. Przywódców, którzy aspirują do moralno-cynicznego mentorstwa. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Jan Czesław Bielecki chciał za wszelką cenę stać się mentorem, ale dla niej stał się ledwie kiepskim nauczycielem historii zamienianej na scenariusz holywoodzkiego filmu. Jak zawsze przy takich okazjach była zniesmaczona, ale właśnie dojechała, więc porzuciła dalszą refleksję nad niewartą zbytniej uwagi książką...

Opowiadanie być może ukaże się w kolejnym numerze częstochowskiego dwumiesięcznika kulturalnego "Aleje 3"

czwartek, 4 lutego 2010

"Ich jest dwóch, a ja jestem sam"

W ubiegłym tygodniu premier RP Donald Tusk wygłosił bardzo zgrabnie napisane przemówienie, którym uciął spekulacje na temat swojego kandydowania na fotel prezydenta. Zachowywał się jak Barack Obama, nawet przed najbardziej krytycznym okiem jawił się oto mąż stanu odpowiedzialny za swój kraj. Można zatem wyrazić podziw dla PR-aru premiera, osoby piszącej mu przemówienia oraz dla samego Donalda Tuska, który szybko się ucząc, intensywnie pracuje nad swoim politycznym wizerunkiem.
Myślę, że ma świadomość, że jest premierem bardziej polskiej inteligencji niż słuchaczy Radia Maryja i że ona znacznie więcej od niego oczekuje
i wymaga.
Życie polityczne zaczęło mnie interesować po 1989 roku, jako że czas jedynie słuszny jako absolutnie przewidywalny nie interesował mnie wcale. Kolejni premierzy nowych czasów, wyłączając Tadeusza Mazowieckiego, przejawiali coraz mniejszą skłonność do nabywania politycznej ogłady i podstaw dyplomacji.
Donald Tusk po kłótliwym megalomanie Jarosławie Kaczyńskim pokazał nieco inny styl sprawowania władzy, dając nadzieję na powolne, ale skuteczne zagnieżdżanie się kultury politycznej, by o osobistej nie wspomnieć.
Wiele razy dał przykład, że jego klasa jest ponad partyjną przynależność, w przeciwieństwie do miłościwie panującego prezydenta, który nie tylko nie potrafi wyjść poza ramy układu stworzonego przez swoje alter ego, ale i z savoir vivre’m jest na bakier.
Nie ukrywam, że taki styl sprawowania władzy znacznie bardziej mi się podoba, niż teorio-spiskowy, obciążony spektakularnym rzucaniem podejrzeń, czemu towarzyszył nieustanny show „łapania złodzieja" , głównie tam, gdzie go nie było.
Tak więc z przyjemnością wysłuchałam mowy Donalda Tuska, dzięki czemu upewniłam się, że moje przewidywania okazały się słuszne. Dla mnie bowiem żaden zdrowo myślący polityk nie rezygnuje z realnej władzy, w sytuacji kiedy „łaska pańska (czyli wyborców) na pstrym koniu jeździ”, a poza tym wspieram konsekwencję w realizacji rozpoczętych działań.
Słuchając przyjmowałam z uwagą i życzliwością deklaracje premiera, do momentu kiedy sam sobie podłożył nogę, wypowiadając zdanie: "ich jest dwóch, a ja jestem jeden".
Zdanie tyleż nietaktowne, co niepotrzebne, po którym pozostał wyłącznie niesmak.
Nie wiem czy to znajdowało się w przygotowanym na tę okoliczność tekście, czy premiera poniosło samozadowolenie, ujawniane błąkającym się co rusz po licu uśmiechem. Nie wiem też po co to zrobił, czy po to by się przymilić bliżej niezdefiniowanej części społeczeństwa, czy po to by zagrać na nosie zwolennikom obecnego prezydenta? Jaki to nie byłby powód, było to fatalne potknięcie.
Gdybyż bowiem użył nazwiska Braci, gdybyż użył żartobliwego kontekstu, wymowa niestosownego zdania byłaby zupełnie inna.
Panie premierze, nas jest ponad 35 milionów, z tego znacząca liczba to pana zwolennicy i pan też jest sam! Czy to coś zmienia? Nie, bo nadal jest pan premierem.
Oczekuję zatem, że będzie pan starał się tak szkolnych, dezawuujących błędów unikać.
A przy okazji: uważam, że najlepszą Pańską decyzją byłoby wsparcie kandydatury Andrzeja Olechowskiego na prezydenta.