środa, 17 lutego 2010

Podróż ze "Scenarzystą" - opowiadanie

Wokół była śnieżna zima, a jej było gorąco. Zastanawiała się dlaczego. Czy dlatego, że za chwilę miał wjechać na peron oczekiwany pociąg? A może dlatego, że oczekiwała operacji i myślenie o niej za każdym razem nią wstrząsało? A może dlatego, że okres młodzieńczej adolescencji stał się wspomnieniem i zmienił się w czas kończącej się dojrzałości?
Zanim sobie udzieliła odpowiedzi, pociąg nadjechał. Wsiadła, jak zawsze z bijącym sercem czy będzie wolne miejsce, bo nie czuła się na siłach stać kilka godzin. Ale udało się. Siedziała, niewielki bagaż zajął stosowne miejsce, a w jej rękach znalazła się nowa, szeroko reklamowana jeszcze przed wydaniem, książka Jana Czesława Bieleckiego "Scenarzysta". Medialny szum, namaszczone "wielką sprawą", która była jej tematem, wywiady, osoba autora, dawały nadzieję na ciekawą lekturę. Istotnie czytało się "lekko, łatwo i przyjemnie", niestety niewiele z tego wynikało. Nie mogła bowiem oprzeć się wrażeniu, że to taki intelektualny, a właściwie przeintelektualizowany bełkot. Bełkot mający wskazywać prawdziwego bohatera niechybnie w osobie autora, który pewnie w ten sposób leczył rany politycznego odrzucenia i egotycznego przekonania o posiadanej racji. Informacje o powieści mówiły o jej akcji umieszczonej w przyszłości, tymczasem umieszczono w niej osoby i fakty (z imienia i nazwiska) żyjące i działające współcześnie, również niemal chwilę temu. Dziwna to była konwencja, bo z każdej karty książki wyzierał real. Wartki, krótkimi zdaniami prowadzony dialog, nie pozwalał zgłębić sensu werbalizowanego w ten sposób przez autora świata, nawet tym, którzy te czasy przeżyli (-wali). Cóż zatem mieli z tego zrozumieć młodzi, do których zapewne dzieło było kierowane, którzy nie mieli pojęcia jak wyglądało życie niepokornych w burleskowych czasach jedynie słusznych, życie w konspirze czy na krawędzi prawdy. W czasach, które z jednej strony stały się wyznacznikiem faktycznej, choć reglamentowanej wolności jednostki, z drugiej świadomego rozluźniania pezetpeerowskiej dyscypliny, służącej nomen omen umacnianiu słuszności protestu. Nie wiedziała jaka naprawdę idea przyświecała powstaniu książki. Była przecież pokoleniem autora, a za nic nie umiała wyciągnąć jednoznacznego wniosku. Nie umiała dokonać żadnej oceny, bo opierając się na krótkich warstwach dialogowych nie była w stanie w sposób jasny i czytelny wyprowadzić z nich konkluzji. Starannie wydana, napisana ładną polszczyzną powieść (dokument?) była dla niej o niczym. Teoretycznie o polskiej martyrologii okresu przemian, a praktycznie o charakterystycznym dla polaków zaprzepaszczaniu zwycięstw i rozdrabnianiu się na małe swary, inteligenckie rozbijactwo proletariackich zrywów oraz wyjątkową umiejętność zdradzania wszystkiego, od idei po ludzi. Praktycznie o poczuciu wyższości i niespełnieniu duchowym przywódców. Przywódców, którzy aspirują do moralno-cynicznego mentorstwa. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Jan Czesław Bielecki chciał za wszelką cenę stać się mentorem, ale dla niej stał się ledwie kiepskim nauczycielem historii zamienianej na scenariusz holywoodzkiego filmu. Jak zawsze przy takich okazjach była zniesmaczona, ale właśnie dojechała, więc porzuciła dalszą refleksję nad niewartą zbytniej uwagi książką...

Opowiadanie być może ukaże się w kolejnym numerze częstochowskiego dwumiesięcznika kulturalnego "Aleje 3"

czwartek, 4 lutego 2010

"Ich jest dwóch, a ja jestem sam"

W ubiegłym tygodniu premier RP Donald Tusk wygłosił bardzo zgrabnie napisane przemówienie, którym uciął spekulacje na temat swojego kandydowania na fotel prezydenta. Zachowywał się jak Barack Obama, nawet przed najbardziej krytycznym okiem jawił się oto mąż stanu odpowiedzialny za swój kraj. Można zatem wyrazić podziw dla PR-aru premiera, osoby piszącej mu przemówienia oraz dla samego Donalda Tuska, który szybko się ucząc, intensywnie pracuje nad swoim politycznym wizerunkiem.
Myślę, że ma świadomość, że jest premierem bardziej polskiej inteligencji niż słuchaczy Radia Maryja i że ona znacznie więcej od niego oczekuje
i wymaga.
Życie polityczne zaczęło mnie interesować po 1989 roku, jako że czas jedynie słuszny jako absolutnie przewidywalny nie interesował mnie wcale. Kolejni premierzy nowych czasów, wyłączając Tadeusza Mazowieckiego, przejawiali coraz mniejszą skłonność do nabywania politycznej ogłady i podstaw dyplomacji.
Donald Tusk po kłótliwym megalomanie Jarosławie Kaczyńskim pokazał nieco inny styl sprawowania władzy, dając nadzieję na powolne, ale skuteczne zagnieżdżanie się kultury politycznej, by o osobistej nie wspomnieć.
Wiele razy dał przykład, że jego klasa jest ponad partyjną przynależność, w przeciwieństwie do miłościwie panującego prezydenta, który nie tylko nie potrafi wyjść poza ramy układu stworzonego przez swoje alter ego, ale i z savoir vivre’m jest na bakier.
Nie ukrywam, że taki styl sprawowania władzy znacznie bardziej mi się podoba, niż teorio-spiskowy, obciążony spektakularnym rzucaniem podejrzeń, czemu towarzyszył nieustanny show „łapania złodzieja" , głównie tam, gdzie go nie było.
Tak więc z przyjemnością wysłuchałam mowy Donalda Tuska, dzięki czemu upewniłam się, że moje przewidywania okazały się słuszne. Dla mnie bowiem żaden zdrowo myślący polityk nie rezygnuje z realnej władzy, w sytuacji kiedy „łaska pańska (czyli wyborców) na pstrym koniu jeździ”, a poza tym wspieram konsekwencję w realizacji rozpoczętych działań.
Słuchając przyjmowałam z uwagą i życzliwością deklaracje premiera, do momentu kiedy sam sobie podłożył nogę, wypowiadając zdanie: "ich jest dwóch, a ja jestem jeden".
Zdanie tyleż nietaktowne, co niepotrzebne, po którym pozostał wyłącznie niesmak.
Nie wiem czy to znajdowało się w przygotowanym na tę okoliczność tekście, czy premiera poniosło samozadowolenie, ujawniane błąkającym się co rusz po licu uśmiechem. Nie wiem też po co to zrobił, czy po to by się przymilić bliżej niezdefiniowanej części społeczeństwa, czy po to by zagrać na nosie zwolennikom obecnego prezydenta? Jaki to nie byłby powód, było to fatalne potknięcie.
Gdybyż bowiem użył nazwiska Braci, gdybyż użył żartobliwego kontekstu, wymowa niestosownego zdania byłaby zupełnie inna.
Panie premierze, nas jest ponad 35 milionów, z tego znacząca liczba to pana zwolennicy i pan też jest sam! Czy to coś zmienia? Nie, bo nadal jest pan premierem.
Oczekuję zatem, że będzie pan starał się tak szkolnych, dezawuujących błędów unikać.
A przy okazji: uważam, że najlepszą Pańską decyzją byłoby wsparcie kandydatury Andrzeja Olechowskiego na prezydenta.