piątek, 23 grudnia 2011

Wesołych Świąt i Dosiego Roku!

Szczęśliwych Świąt,
Zielonej choinki,
Smacznego jedzenia
I szczęśliwej Rodzinki!
Sylwestra z procentami
I Nowego Roku ze spłaconymi ratami!

wtorek, 13 grudnia 2011

13.12.1981 - 13.12.2011

Kiedy co roku 13. grudnia słucham co różni ważni, mniej ważni i zupełnie nieważni opozycjoniści (i nie tylko) mówią na temat wprowadzenia stanu wojennego i generała Wojciecha Jaruzelskiego, regularnie co roku przekonuję się, że żyjąc w tym samym kraju, w tym samym czasie, mam do czynienia z postaciami z innej planety.
Mnoży się bowiem liczba bohaterów, kombatantów, niemal namaszczonych cierpieniem świętych, a im więcej czasu od tamtej chwili mija, tym więcej sprzecznych faktów, poglądów, nieogarnionego politycznego narcyzmu, hipokryzji, zwykłej głupoty i fałszowania historii.
Miast 30. letni dystans zamieniać w racjonalne wnioski, coraz więcej krzyku, populizmu, demagogii i nienawiści. Mieszania historii z fikcją i tworzenia irracjonalnych prawd, które zastępują real. Pokrywania własnych słabości i frustracji najwymyślniejszymi fobiami z tworzeniem niebezpiecznych mitów nie tylko w tle.
Po raz kolejny przekonuję się, że różnej proweniencji wieszcze, stanowią nieustające źródło nieadekwatnych do rzeczywistości ocen i wyrażanych podniosłym tonem prawd ostatecznych.
A ja, jako maleńki trybik działający w swoim czasie na rzecz zamiany czasów jedynie słusznych na jedynie demokratyczne, bez megalomańskiego przywłaszczania sobie nie swoich osiągnięć, wolałabym nareszcie zacząć żyć w normalnym, cywilizowanym kraju, gdzie demokracja zachowując swoje prawa, marginalizuje w sposób naturalny histeryczne zbliżanie się do świata pozbawionego klamek.

niedziela, 4 grudnia 2011

In memoriam Zofia Nasierowska

3 października odeszła Zofia Nasierowska.
Trudno znaleźć słowa, które są w stanie oddać tą stratę dla naszej kultury, historii polskiej fotografii i dla nas samych.
Polska bowiem straciła artystkę, która swoim niezwykłym widzeniem świata
i ludzi, potrafiła za pomocą aparatu fotograficznego i umiejętnego posługiwania się światłem wydobyć z nich tajemnicze piękno, na zawsze pozostające oglądającym pod powiekami i której swoimi pracami genialnie udało się werbalizować słowa Sama Levensona i Alfreda Aleksandra Konara: „[...] jeżeli chcesz mieć piękne oczy, to szukaj nimi dobra drzemiącego w ludziach [...]”, a „najpiękniejszym co możemy odkryć, jest tajemniczość”.
Zofia Nasierowska, czarodziejka nastroju, niekwestionowana królowa fotografii, kochała swoje uwieczniane istoty „w całości”, bo mówiąc słowami Witolda Gombrowicza „jeśli kto kocha tylko piękno i czystość, to kocha zaledwie połowę istoty”, a na to nie chciała sobie pozwolić.
Patrząc po wielu, wielu latach na Jej prace nie można oprzeć się wrażeniu, że Anne Leibowitz mogła by się od Niej uczyć!
Nie wolno też zapominać, że artystka swoją karierę zawodową przeżywała
w jedynie słusznych, szarych czasach, kiedy wszystko, także materiały fotograficzne się zdobywało. Mimo tego i mimo, że uprawiała czarno-białą fotografię przez całe lata wzbogacała nasze widzenie świata postaciami tak pięknymi, że czasem nierealnie „kolorowymi”.
Nie wolno też zapominać, że przez całe lata wzbogacała naszą kulturę niepowtarzalną, niezapomnianą sztuką „zdejmowania” obiektywem tak swych wybrańców, by mimochodem czynić swoją sztukę nieśmiertelną.
Jako nastolatka byłam zakochana w aktorach i aktorkach, wycinałam ich zdjęcia z gazet, wklejałam do zeszytu i cieszyłam się nimi jako postaciami z nieznanego dla mnie świata.
Przez ten czas do wycinania służyły tylko biało-czarne okładki pism, które przyciągały wzrok emanującym z nich niebanalnym pięknem artystów fotografowanych przez Zofię Nasierowską, odkrywanych charakterystycznym tylko dla Niej spojrzeniem w jakiś metafizyczny sposób, nadający im zjawiskowy wymiar.
Te utrzymane w klimacie szarości portrety na zawsze zapadały w pamięć,
a sposób fotografowania był niedoścignionym wzorem dla innych
i z perspektywy nieubłaganego dla oczu Zofii Nasierowskiej czasu widać, że nikt nigdy szczęśliwie nie stał się Jej naśladowcą.
Każda próba była kiczem, karykaturą, nieudolnym udawaniem.
Nawet nadejście ery kolorowych zdjęć i nowoczesnej techniki oraz postępujące kłopoty ze wzrokiem, które wykluczyły Ją z aktywnego fotograficznego życia, nie zabrało tej cudownej, eterycznej kobiecie palmy pierwszeństwa.
Miałam wielkie szczęście i zaszczyt poznać Ją w Jej mazurskiej posiadłości, kiedy nie była już czynnym zawodowo fotografem, a prowadzącą z mężem pensjonat, w którym można było zjeść różne wymyślne lub przaśne specjały prawdziwie staropolskiej kuchni i przypomnieć sobie smak prawdziwego chleba oraz poczuć smak, aromat i klimat życia w zgodzie
z naturą.
Pamiętam, jak niezdarnie starałam się wyrazić swoje dla Niej uwielbienie i podziękowanie za piękno, którym nas obdarzyła.
Od lat boli mnie bardzo, że polscy wystawcy ani w czasie przeszłym ani teraźniejszym nie wpadli na pomysł zrobienia retrospektywy prac Zofii Nasierowskiej, szczególnie, że Jej siostra to też artysta fotografik. Byłaby pewnie wymarzonym kustoszem wernisażu, osobą najlepiej czującą fenomen zmarłej Artystki.
Dziś tymi skromnymi słowy ja chciałabym złożyć należny Jej hołd, natomiast Jej Wielkość i Skromność zasługują na słowa Platona:
„Myśleć to co prawdziwe, czuć to co piękne i kochać co dobre – w tym cel rozumnego życia”.

czwartek, 10 listopada 2011

Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski dla Piotra Kaczkowskiego

Nie wiem dlaczego na antenie Trójki, którego Piotr Kaczkowski jest nadal prezenterem i dziennikarzem, nie poświęcono czasu na rozwinięcie faktu, że 4. listopada został odznaczony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Wiadomość przemknęła niezauważona. Krótki tekst zamieszczony na stronie Trójki poświęcony odznaczonym en bloc niestety mnie nie satysfakcjonuje.
Fakt przyznania Prezenterowi Wszechczasów tak wysokiego i ze wszech miar zasłużonego odznaczenia bardzo cieszy, bowiem to ostatni tak rozpoznawalny głos Programu 3 PR.
Piotr Kaczkowski, absolwent Wyższego Studium Języków Obcych Uniwersytetu Warszawskiego, od 1963 roku dziennikarz Programu I i III Polskiego Radia, największy, niekwestionowany od wielu lat profesjonalista anteny, w dobie spopielania kultury wysokiej, szczęśliwie ocalał jako Ostatni Mohikanin wartości niepodważalnych, niezaprzeczalnych i bezdyskusyjnych.
Całkowicie oddany wykonywanej profesji, mistrz słowa i kreacji teatru wyobraźni, jakim jest radio, stał się guru pokoleń słuchaczy i dziennikarzy muzycznych, charyzmatycznym przewodnikiem po gatunkach, stylach
i odmianach muzyki.
Niepodatny na zmieniające się mody, autorytet w zakresie ogromnej, niemierzalnej wiedzy zawodowej, pozostał wierny sobie, tym samym nieodmiennie odnosząc się do ludzi i świata z pełnym szacunkiem.
Niezależny, niepokorny, mądry, nieskory do rezygnacji tak z zasad dobrego wychowania, jak i poziomu prezentowanego materiału, nienaganną, wykwintną
i piękną polszczyzną, wypracował swój niepowtarzalny i niepodrabialny styl.
Niezgłębioną wrażliwością, doskonałym gustem muzycznym, trwa "niepokonany", "wśród popiołu lśniąc jak diament", w czasach bezdusznej komercjalizacji radia publicznego.
Mimo ciągłego rujnowania Programu III, osiągnięć i dorobku wielu pokoleń wspaniałych dziennikarzy, nie obciąża słuchaczy frustracjami otaczającej go rzeczywistości, bowiem umie wyważyć ich racje, własne i świata, i nadal niezmiennie wychowuje kolejne pokolenia swoimi audycjami.
W przedstawianych słuchaczom i czytelnikom wywiadach z Wielkimi twórcami muzyki, prezentuje piękno widzenia świata i myślenia o ludziach, fenomenalną umiejętność "sztuki patrzenia i zauważania".
Wolny od egocentrycznych dygresji, skromny, tworzy niepowtarzalny, pełen magii, intymny klimat rozmów, a odpowiednio dobranym, z ogromnym wyczuciem słowem, przekazuje meandry wyrafinowanego intelektu mistrzów muzyki.
Większość znakomicie i zręcznie poprowadzonych przez Niego wywiadów ukazało się w pięknych edytorsko książkach "Przed mikrofonem Piotr Kaczkowski", "42 rozmowy" i "Rozmowy trzecie", ale także w prasie.
Znany z antenowego profesjonalizmu i perfekcjonizmu dba by to co robi było tych cech odzwierciedleniem.
Jego obecność na antenie zawsze była dla słuchaczy emocjonalnym przeżyciem i świętem, a niepowtarzalny, nie do podrobienia styl na zawsze będzie budził zachwyt i wzruszenie.
Trudno znaleźć adekwatne słowa, które byłyby w stanie podsumować
i zwerbalizować to co Piotr Kaczkowski zrobił dla Polskiego Radia, jego słuchaczy, a nade wszystko dla polskiej kultury.
Myślę, że z pomocą tak niepowtarzalnego twórcy jak Jan Sztaudynger można oddać ukłon "uśmiechniętemu" Głosowi Trójki, którego:
"Dni oszukały, bo znienacka w lata się zmieniały"!
A On cały czas opierał czubek nosa o niebiosa i tworzył arcydzieła,
bo z powietrza Mu się ta moc wzięła.
I mimo, że przez całe swoje życie szukał dna ... w błękicie
i łapał tęczę do sieci pajęczej ...
to pozostał wyjątkowo zdolny do poważnych rzeczy,
np. zdmuchiwania puchu z mleczy.
Ofiarowano Mu wprawdzie za to piedestał,
z warunkiem jednak, aby na nim nie stał.
Tak więc skromnie pruje swoją historię,
ale za to przędzie swoją legendę.
Nie ściągajmy zatem mitu z błękitu,
bo sobie podrze na ziemi butki z aksamitu!
Dawno bowiem świat by diabli wzięli,
gdyby brakło marzycieli"!

Panie Piotrze gratulacje z nadzieją szybkiego powrotu na antenę Programu 3 Polskiego Radia!

Sparafrazowałam następujące fraszki Jana Sztaudyngera:

Dni,
Skromny
Mówi wiatr
Poezja
Jam zdolny
Kult jednostki
Pruję i przędę
Nie ściągaj
Pochwała marzycieli

niedziela, 6 listopada 2011

"A chciałam być aktorką..." wywiad Marty Stremeckiej z Janiną Paradowską

“A chciałam być aktorką…” to tytuł książki, dokumentującej wywiad Marty Stremeckiej z Janiną Paradowską.
Janinę Paradowską pamiętam z bardzo przeze mnie lubianego programu “Godzina szczerości” Krzysztofa Turowskiego emitowanego parę lat temu w TVP 2.
Wraz z niezapomnianą Anną Semkowicz z radiowej Trójki prowadziła spotkania z politykami i - mówiąc kolokwialnie - ciekawymi ludźmi.
Potem widywałam Janinę Paradowską jako komentatorkę życia politycznego
w telewizji, natomiast bardzo rzadko czytałam Jej teksty w “Polityce” bo nigdy nie byłam czytelniczką tego tygodnika, a jako stara i stała słuchaczka Trójki, nie słucham radia TOK FM, gdzie można Ją usłyszeć.
Wiem, że jest często cytowaną znawczynią polskiego życia politycznego.
Myślę, że słusznie bowiem dysponuje nie tylko ogromną w tym zakresie wiedzą, ale co - dla mnie - ważne spokojnym, bardzo wyważonym, ale celnym językiem, rzetelną wiedzą o zjawiskach i ludziach, daleką od plotkarsko-newsowego formułowania swoich poglądów.
Zachowując status quo, wyraża swoje refleksje z coraz rzadziej dziś spotykaną klasą, pięknym, bogatym pojęciowo i warsztatowo językiem, nawet nie zbliżając się do poziomu tabloidu, co sprawiło mi niekłamaną przyjemność.
Nie chciałabym by to zabrzmiało nieskromnie, bo jestem tylko szarym człowiekiem ale czytając czułam się tak jakby to moje myśli spisywała pani Marta Stremecka, bowiem moje emocje i moje przemyślenia na poruszane
w wywiadzie tematy oraz moje wynikające stąd przekonania są właściwie identyczne. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że słowa Pani Janiny Paradowskiej są mi niezwykle bliskie i że się z nimi identyfikuję.
Łączy nas nawet to, że ja też chciałam być aktorką..., a różni nas fakt, że ja nigdy nie należałam do żadnej partii.
Książka urzekła mnie najbardziej… jednością ocen sytuacji i ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem okresu przemian.
Przeczytany z przyjemnością wywiad pozwala mi trwać we własnych przekonaniach, mimo że często odosobnionych, co nie znaczy niesłusznych.
Bardzo mi Pani pomogła, dziękuję!

piątek, 4 listopada 2011

http://www.ksadamboniecki.pl/

Dziś, pod wpływem wczorajszych wydarzeń, na facebooku zamieściłam nastepujący wpis:

"Przeraża mnie hierarchia kościelna, która miast eksponować mądrość, rozwagę, tolerancję, umiejętność budowania mostów między światem ateizmu, agnostycyzmu, buntu, zamyka usta jednemu
z najwybitniejszych duchownych polskich, ks. Adamowi Bonieckiemu!
Zamiast szerzyć światłą postawę porozumień poza podziałami i miłości bliźniego, ogranicza się dostęp do człowieka kultywującego myśl Jana Pawła II.
Ale wierzę, że ks. Adam Boniecki jako człowiek wolny - wolność jest bowiem stanem ducha - pozostanie wierny swemu rozumieniu wiary!

Podpisałam też petycję w obronie ks. Adama Bonieckiego na stronie:
http://www.ksadamboniecki.pl/

środa, 26 października 2011

www.ratujmytrojke.pl

W odpowiedzi na post biorącego udział w dyskusji na forum Ratujmy Trójkę http://www.ratujmytrojke.pl/ i zachęcającego do mejlingu do Magda.Jethon@polskieradio.pl Łukaszowi Adamowskiemu, napisałam dwa dni temu:

Witam i cieszę się, że strona www.ratujmytrojke.pl, tak jak kiedyś
www.tajniak.pl, czy potem www.trojka.net reaguje na nieprzemyślane, a raczej nieudolne zmiany przeprowadzane z racji czasu na nową ramówkę!
Każdy nowy dyrektor chce nią zabłysnąć i najczęściej każdy na niej pada, co pokazały przykłady dawnego guru nowej (starej) Pani Dyrektor, Witolda Laskowskiego, a potem kolejnych naprawiaczy, wyłączając Krzysztofa Skowrońskiego, któremu udało się wiele naprawić, by teraz znów było co psuć.
Pomysł zamiany audycji Tu Baron, mającej swój intelektualny styl
i towarzyszący temu odpowiedni poziom na merkantylne Do południa, ze szczególnym uwzględnieniem zmiany prowadzącego na prowadzących, jak leci z wadami wymowy, ale i miernej, nie trójkowej inteligencji, nie może być potwierdzeniem faktu zmian na lepsze. Pomysł jest ze wszech miar zły,
bowiem nie mają oni nic interesującego do powiedzenia, nie posiadają
radiowego (czytaj trójkowego) głosu, bodaj cienia osobowości radiowej, ani żadnej innej cechy, która zwracałaby na nich uwagę i która wyrożniałaby ich na antenie. Powstał twór słonecznopodobny do niechlubnie przerabianej Trójki na trUjkę. Swego czasu, kiedy na krótko funkcję dyrektora objął Michał Olszański zatrudnił w paśmie dopołudniowym duety osobowości,
m.in. Magdę Umer i Wojciecha Manna, które do kultowej anteny dorastały.
Przesunięcie po tylu latach o godzinę Powtórki z rozrywki nie tylko
niczego nie zmienia, ale przede wszystkim irytuje jej wielbicieli i rozmydla audycję Piotra Barona, który znacznie lepiej wypadłby np. W Tonacji Trójki
zamiast nijakiego antenowo Michała Margańskiego.
Jako nowy (stary), podobno popierany (?) przez prezesa PR dyrektor, Magdalena Jethon powinna zacząć od konkursu na głosy, osobowości, a przede wszystkim karty mikrofonowe (której pewnie sama nie posiada) by prowadzący mogli stać się nie tylko rozpoznawalnymi!!! ulubieńcami słuchaczy, ale przede wszystkim ich przewodnikami po świecie informacji, muzyki, literatury czy publicystyki.
Pani Jethon zapomina bowiem, że dyrektoruje radiu publicznemu, a fakt że
wylewającymi się zewsząd niewybrednymi reklamami zdobywa pieniądze nie znaczy wcale, że ma prawo zapomnieć co pojęcie radia publicznego
znaczy i do czego ją zobowiązuje, tak w zakresie treści, formy, jak i przekazu.
Niestety coraz mniej Trójki w Trójce, coraz więcej za to wiernych
i oddanych czynowników, którym się wydaje, że samo obcowanie z trójkowym mikrofonem namaszcza ich na rolę guru słuchaczy.
Jeśli pani dyrektor nie zacznie weryfikować swoich krótkonogich
pomysłów, to niezadowolona część słuchaczy (a sądząc po starych i nowych forach nie jest ich mało!) uda się pewnie do prezesa Zarządu, by przeprowadzić - wreszcie!!! - pierwszy od wielu lat otwarty i publiczny konkurs na dyrektora Programu 3 PR, tak jak to uczyniono w publicznej telewizji i co, mam nadzieję, rozwiązałoby problem rotacyzmujących na antenie pań Gacek, Obszańskiej, panów Nogasia i innych oraz sprawiającej wrażenie posiadania kłopotów z przegrodą nosową Agnieszki Szydłowskiej.
Miłościwie panujący prezes Zarządu PR musi mieć świadomość, że radio publiczne zobowiązuje go nie tylko do zabiegania o abonament, ale przede wszystkim o misyjny przekaz treści w profesjonalnej formie - nie obarczonej jakimikolwiek wadami!, czy to logopedycznymi, merytorycznymi, czy wynikającymi z braku obiektywizmu - także ku "pokrzepieniu serc" czyli zadowoleniu rzeszy stałych, starych i nowych słuchaczy!

piątek, 14 października 2011

Im memoriam Basia Mruk...

Odeszłaś... zostawiłaś nas we łzach i smutku... a tyle życia było w Tobie!
Tyle uśmiechu, tyle życzliwości, tyle pogody ducha, tyle dobra, że można by obdzielić całą naszą globalną wioskę!

Poznałyśmy się w 1970 roku podczas podróży na zetemesowski obóz do Wilkasów k/Giżycka, jadąc w korytarzu pociągu, Basia ze Śląska, ja z Częstochowy. Obie jechałyśmy z koleżankami, a obok nas stali młodzi chłopcy, jak się szybko w dowcipnej, dotyczącej kabaretowych niemal warunków jazdy, rozmowie okazało też tam. Dwa tygodnie obozu szybko minęły, ale grono zaprzyjaźnione długą podróżą "na jednej nodze" (bo tak się w tamtych czasach też jeździło) i pobytem nie zapomniało o sobie i zaczęło pisać do siebie listy, które wtedy nie były pisane jak dziś wirtualnym językiem skrótów, a piórem na papierze.
Stopniowo w listownych perygrynacjach zostałyśmy we dwie, ale za to przez te wszystkie lata wiedziałyśmy o sobie niemal wszystko, bo na częste odwiedziny brakowało pewnie czasu, jak to w życiu, szczególnie tym sprzed 1989 roku...
Ja zawsze mogłam liczyć na życzenia i ciepłą pamięć o sobie, co starałam się jak umiałam odwzajemniać.
Wychodziłyśmy za mąż, rodziłyśmy dzieci, przeżywałyśmy radości i smutki, ale to nie przeszkadzało nam w kultywowaniu kontaktu.
Wreszcie po wielu latach spotkaliśmy się, najpierw u mnie, potem u Basi i Jej Męża Bogdana, naturalnie wracając do wspomnień z umykającej młodości, ale i do opowieści z podróży, które Oboje uwielbiali.
Swoją pasję realizowali z córką Agatką werbalizując przysłowie, że "podróże kształcą".
W prowadzonej rozmowie okazało się jednak, że Basia jeżdżąc po świecie jakby zapomniała o Warszawie, której nie znała, a chciała zobaczyć.
Ja od lat znająca stolicę lepiej niż własne miejsce zamieszkania, bo posiadam tam całą najbliższą, ale i dalszą rodzinę oraz mnóstwo znajomych z różnych okresów życia, zobowiązałam się, że Jej ją pokażę podczas kilkudniowego pobytu. I tak się stało. I dziś, w chwili kiedy Basia już przechadza się po ogrodach niebieskich, ja idąc wspólnie przebytymi trasami, nie mogę ogarnąć wzruszenia, że to się już nigdy nie zdarzy, a obiecywałyśmy sobie (ja Jej), że jeszcze przyjedzie i będzie poznawała kolejne miejsca, co miało być o tyle łatwiejsze, że ja od roku w Warszawie mieszkam na stałe.
Tymczasem Ona chcąc zawalczyć o swoje podupadające zdrowie zdecydowała poddać się poważnej operacji serca. Kiedy w ub. roku ja podjęłam taką samą decyzję, Basia była pierwszą osobą, która mnie trzy doby później odwiedziła wraz z Bogdanem, wybawiając przy okazji z braku pewnych szczegółów bielizny wymaganej przez klinikę... Ja nie zdążyłam Jej ani odwiedzić, ani przytulić, mam tylko ostatniego smsa, w którym pisze, że następnego dnia "może się Jej przytrafić operacja", której się bała, ale na którą po lekarskiej niewesołej diagnozie czekała...
I niestety...
"Czasu nie było na pożegnanie...
Teraz zostało tylko płakanie.
Teraz ten smutek w garści Cię trzyma,
Trzyma za szyję, dusić zaczyna...
Póki ktoś żyje, to Go kochamy,
Lecz to po śmierci Go doceniamy.
Wtedy widzimy jaki był cenny,
Wtedy ogarnia smutek brzemienny,
Wtedy to rozpacz, wtedy tęsknota,
Jakże naiwna życia prostota...
Wtedy wyrzuty nami władają,
Wtedy uczucia hołdy składają...
Wtedy za późno na przeprosiny,
Jedno co możemy - wciąż się modlimy..."

"Życie bezlitosne do ziemi przytłacza,
Los ogromne kłody pod nogi wciąż wtacza,
Nagle i okrutnie z serca nam wyrwało,
To co było skarbem na zawsze zabrało!
Trudno to zrozumieć, czarna rozpacz miota,
Spokój już odpłynął, została tęsknota.
Jak ochłonąć z bólu, gdy jak ogień pali,
Czy kiedyś przygaśnie, trochę się oddali?
Ciężko żyć w cierpieniu nie znając radości,
Wiedząc, że już nigdy chyba nie zagości,
Kiedy już zabrakło nadziei i słońca,
Tylko czarna rozpacz i smutek bez końca...

Jesteś nam Aniołem tam wysoko w niebie,
Gdzie nasz święty Ojciec czekał już na Ciebie.
My swoją modlitwą zawsze Cię wspieramy,
Smutek i cierpienie Bogu powierzamy".

(Oba wiersze cytowane ze stron internetowych, poświęconych strofom o śmierci)

środa, 12 października 2011

Niestety...

Dlaczego??? Dlaczego??? Dlaczego???
Basiu dlaczego???
Jestem zbyt wstrząśnięta by rozumnie pisać, bez końca zadaję sobie pytanie dlaczego i po co tam pojechałaś?
No oczywiście, że po zdrowe drugie życie, ja też po drugie życie pojechałam rok temu, tylko mnie się udało, a Tobie nie...

"Będę Cię kochać do końca życia.
A jeżeli jest coś potem, będę Cię kochać także po śmierci.
Czy mnie rozumiesz?"
Jonathan Carroll

wtorek, 11 października 2011

Baaasiu...............

Basiu Moja Kochana, tyle myśli kłębiących się, tyle strachu, tyle wiary, że przetrzymasz...
Przecież masz dla kogo żyć, czemu od nas uciekasz???
Przecież wiesz, że Cię kochamy, że Twoja nieoceniona dobroć na zawsze zapięczetowała naszą przyjaźń...
Basiu, nie chce nawet pomyśleć, że nie wygrasz tej "bitwy", jesteś przecież dzielną Kobietą!!!
Chcę się rano obudzić nie tylko z nadzieją, ale pewnością, że wracasz i znów będziesz z nami...

poniedziałek, 10 października 2011

Janusz Palikot Czarny Koń wyborów...

Wczoraj wszyscy ci, którzy lekceważyli, wyśmiewali, drwili, kpili, cynicznie ignorowali Janusza Palikota, na czele z prof. A. Rychardem i kilkoma czarodziejami marketingu politycznego, musieli przełknąć informację o udanym, a niemal rok zapowiadanym 10. procentowym zwycięstwie w wyborach Jego Ruchu.
Obserwowana przez ten okres bezprecedensowa ignorancja RP przez “specjalistów”, jest smutnym przejawem powierzchowności ich “naukowych” ocen, braku umiejętności perspektywicznego myślenia, postawienia trafnej hipotezy, a także stroszenia profesorskich piórek.
Jak można będąc profesorem politologii nie brać pod uwagę całej sceny politycznej, także tej części która stanowi jej obrzeże, po czym oświadczać z rozbrajającym uśmiechem, że się tego nie przewidywało!!!???
Przez cały okres morderczej walki o głosy, Janusza Palikota i Jego Ruchu nikt nie traktował
poważnie, choć to człowiek nie tylko serio, ale dobrze wykształcony, czytający rocznie więcej książek niż cały sejm razem wzięty, mądry, doświadczony własną werbalizacją zasad nowej dla Polski od 1989 roku ekonomii wolnego rynku, konsekwentny, odważny, uczciwy i co ważne wolny od jedynie słusznej mentalności, która mimo demokratycznego zadęcia wszystkich rządzących, wciąż daje o sobie znać (np. przeszkadzając w przegłosowaniu okręgów jednomandatowych także do sejmu, rozdziału państwa od kościoła, opodatkowania kościoła, zniesienia senatu itd.).
Jego zasłużone zwycięstwo to ziszczona nadzieja tych, którzy mają dosyć wyleniałej i często skompromitowanej, jak nie wieczną niemocą i nieudacznictwem to zwykłymi szwindlami rzekomej “klasy politycznej” lub jak bardziej lubią o sobie mówić na wysokim “c” “elity politycznej”, której po odsunięciu Tadeusza Mazowieckiego, śmierci Bronisława Geremka, Jacka Kuronia, Jana Józefa Lipskiego, Leszka Kołakowskiego czy nie angażowaniu się w życie polityczne Ewy Łętowskiej, Andrzeja Zolla Polska właściwie nie posiada. Władysław Bartoszewski sam nie jest w stanie wypełnić tej luki.
Poza tym Janusz Palikot zwiastuje to o czym w 1989 roku mówił wspomniany wyżej Tadeusz Mazowiecki, że Polska w momencie przełomu nie dorosła do rządów inteligenckich, co przez minione 20. ponad lat wyłącznie się potwierdzało w składzie sejmu, senatu i kolejnych rządów.
Minione lata pokazują też miałkość uprawianej przez poszczególne partie polityki, z których największe “zasługi” ma PiS, który rozdarty między socjalistycznym rozdawnictwem, brakiem spójnego i dalekowzrocznego programu ekonomicznego, nacjonalistyczną antyniemiecką i antyrosyjską fobią, realizował w istocie rzeczy idee państwa policyjnego, łamiąc tym samym podstawowe prawa demokracji. Po katastrofie smoleńskiej ograniczył się wyłącznie do gigantycznego i agresywnego oskarżania pełnego kłamstw wszystkich i wszystkiego w państwie, tym samym tworząc destrukcyjny klimat potęgującej się wzajemnej nienawiści.
Te nieodpowiedzialne i schizofreniczne działania małego, zakompleksionego człowieka aspirującego do roli papieża i dyktatora “w jednym”, miały wyłuskać “prawdziwych” Polaków, “prawdziwych” patriotów, “prawdziwych” katolików, "prawdziwych" demokratów, miały napisać ponownie historię “prawdziwego” ruchu Solidarności, w którym nagrodzonym Noblem liderem miał stać się sam Jarosław Kaczyński, miały stworzyć “prawdziwy” dobrobyt biednym, naturalnie kosztem bogatych, ustanowić Jarosława Kaczyńskiego jedynym magiem i strażnikiem polskiego prawa (czytaj konstytucji) oraz najpewniej głową kościoła.
Tymczasem cały cywilizowany świat przekazując rządy kolejnym wygranym, posiada zaplecze z dobrze wykształconych i tym samym przygotowanych merytorycznie i empirycznie polityków. Są to wykształceni kierunkowo absolwenci prestiżowych uczelni, nie prostacy, którzy omijając konieczną drabinę awansu, zostawiają za progiem gumiaki, wkładają firmowe buty i garnitur, i od razu udają “klasę” polityczną, która miast działać na rzecz państwa w całej jego złożoności i jego długofalowych potrzeb, lobbuje na rzecz swoich i kolesi kieszeni (tzw. “nachapania się”).
W Polsce od 1989 roku na salony władzy wchodzą niestety głównie ludzie przypadkowi.
Brak szkół rzemiosła dyplomatycznego i politycznego oraz nie zatrudnianie absolwentów istniejących studiów skutkuje tym co obserwujemy na co dzień w sejmie, senacie, ministerstwach i innych urzędach publicznych, a także partiach.
Zamiast przygotowanych merytorycznie, mamy nieprzygotowanych społeczników, ludowych i partyjnych trybunów, różnej maści wodzów i niby polityków, znakomicie za to “walczących” o swoje (partykularne) interesy, żerujących na koniunkturalnym populizmie, lobbujących kolesiom nie Polsce, do czego ich zobowiązuje mandat posła czy senatora, w dodatku za pieniądze podatnika!
Prof. Andrzej Zoll powiedział kiedyś, że posłowie nie powinni mieć ambicji pisania ustaw, to powinni zostawić prawnikom, a sami tylko nad dobrym prawem głosować.
W Polsce na razie nikt tych mądrych słów nie wziął pod uwagę, także Prawo i Sprawiedliwość, które wcale obrońcą prawa nie jest, jest za to mistrzem mistyfikacji i rekordzistą nie uznawania wyroków sądowych.
W polskiej polityce najważniejsze od lat jest to, kto komu ostrzej przyłoży, kto używając zasobu słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych pokaże pseudointelektualną przewagę nad przeciwnikiem politycznym i kto kogo - mówiąc bardzo kolokwialnie - “wyrucha”.
Janusz Palikot jest pierwszym, który przeprowadził kampanię całkowicie za własne pieniądze, zaprosił do swego Ruchu oprócz zwolenników swojego programu, także osoby będące w mniejszości określane jako wykluczone, tym samym więc staje się zwiastunem nowej ery w sejmowej rzeczywistości.
Nie grzeszył pychą i nie wykorzystywał w kampanii młodych i naiwnych “aniołków” bo pewnie zbyt poważnie traktuje mandat zaufania, który chciał zdobyć i co Mu się szczęśliwie udało.
Dziś kiedy Jego zwycięstwo stało się, zapewne dla wielu niewygodnym faktem, znów politycy, dziennikarze i różnej proweniencji “fachowcy” usiłują zdeprecjonować Jego sukces, porównując Go m.in. z Andrzejem Lepperem! Ludzie ci chyba znów ignorują fakty.
Aż się prosi napisać do nich słowami Jana Sztaudyngera: “czyż przewidzieć można z góry, co wymyślą kreatury”?
Ja Januszowi Palikotowi życzę szczęścia i wytrwałości w realizacji swojego programu, który jest programem znacznie większej liczby Polaków, niżby to wynikało tylko z wyniku wyborów.
Do jego głoszenia i realizacji potrzebna jest odwaga cywilna, towar deficytowy wśród sejmowych grandziarzy, a którą Pan Palikot na szczęście posiada. Nie będzie Mu łatwo, ale jeśli się nie zniechęci, będzie tak samo konsekwentny jak w kampanii wyborczej i nie wejdzie w towarzyskie układy, za 4 lata - mam nadzieję - zobaczymy efekty Jego i Jego Druhów pracy.
Puentuję także słowami Jana Sztaudyngera:
"Prawda nie boi się cienia, bo nigdy się nie zmienia."

niedziela, 2 października 2011

www.zwyklybohater.pl

Dziś w Dzień Dobry TVN Edward Miszczak
i przedstawiciel Banku BPH zapraszali widzów do wzięcia udziału w akcji zgłaszania opowieści
o ludziach będących zwykłymi bohaterami. Nie można samemu się zgłosić, musi uczynić to inna osoba, ma być - na razie tajemnicze - jury, mają być wysokie nagrody dla trójki wygranych, słowem lećmy pisać historię tych, którzy swoją postawą zasłużyli na miano "zwykłego" bohatera!
Póki co ja napisałam list do Edwarda Miszczaka:

Szanowny Panie!

W dzisiejszym programie DDTVN usłyszałam o Państwa akcji "zwyklybohater.pl".

Godne to podziwu i pewnie potrzebne, aby zupełnie nie stracić nadziei, że istnieje coś takiego co bezinteresownością się zwie...
Myślę jednak, że popełniacie Państwo błąd przyjmując wyłącznie zgłoszenia kogoś o kimś, choć domyślam się z czego to wynika.
Najpewniej z obawy, że nieskromni, zadufani w sobie, z wybujałym "ego" zaczęliby słać zgłoszenia na samych siebie, niekoniecznie na to miano zasługując.
Akcja w tej wersji wydaje mi się zatem nieco amatorska, bowiem znacznie więcej zaangażowania wymagałyby weryfikowane przez jury nadsyłane także zgłoszenia "osobiste".
Myślę także, że skład jury powinien zostać ogłoszony przed startem akcji, a nie w jego finale, bo jeśli akcja skierowana jest do całego społeczeństwa, to może właśnie ono powinno wskazać tych, do których ma
zaufanie i których uważa za autorytet w tej akurat sprawie?
Zapewniam Pana jednocześnie, że są osoby, których nikt nigdy nie zgłosi, a które na to zasługują w pierwszej kolejności, bo CAŁE swoje życie żyły (żyją) zgodnie z moralno-etycznym dekalogiem, pomagały
(pomagają) innym bez względu na to kim były osoby potrzebujące (a więc także i tym, od których doznali krzywdy), nie liczyły (nie liczą)czasu, pieniędzy, nie bały się (nie boją się) skutków swoich działań,
a policzki przyjmowały (przyjmują) z godnością.
A dlaczego nikt ich nie zgłosi? Bo nie wszyscy oglądają TVN, nie wszyscy mają komputer i nie wszyscy umieją się nim posługiwać, nie wszyscy pomyślą, że ten obok człowiek to zrobił to, to i to... no i nie
wszystkich stać na ten bezinteresowny odruch...
Moje wątpliwości wzbudza także fakt finansowego nagradzania tych osób!
Przecież skoro do tej pory działały bezinteresownie, nie oczekując nagrody, bo są ludźmi w ich najlepszej postaci, nie oglądając się na rachunek swoich strat, to znaczy, że nagroda finansowa nie stanowi
szczytu ich marzeń.
Wydaje mi się, że IM największą satysfakcję sprawia sam fakt pomocy i "bycia człowiekiem" w każdej sytuacji.
Bycie zauważonym przez innych to już nagroda, natomiast ta finansowa wydaje się być nowomodnym skomercjalizowaniem akcji i niesie ze sobą ryzyko koniunkturalnych działań.
Może zręczniejszym pomysłem byłaby realizacja jakiegoś ich marzenia, dla pewnosci, że nie będzie to lot na księżyc, ograniczona kwotowo???
Wtedy byłyby dwie nagrody - ludzka pamięć i spełnienie skrytego pragnienia...
Jestem wnuczką przedwojennej bardzo dobrze wykształconej nauczycielki, urodzonej w 1895 roku, która uczyła mnie bycia porządnym, uczciwym,
gotowym w każdej sytuacji do pomocy innym, wznoszącym się ponad swe słabości, człowiekiem.
Uczyła mnie człowieczeństwa bez potrzeby bycia zauważanym.
Jestem więc głęboko przekonana, że najprawdziwsze, najbardziej lśniące diamenty pozostaną niezauważone, a akcja wprawdzie przybierze charakter misji
w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku, ale z finałem
mijającym się z prawdą.
Czego nie życząc, ale przewidując, trochę się boję.
Z poważaniem
Joanna Grochowska

piątek, 2 września 2011

"Trans" w transie czy trans w "Transie"?

“Trans” to pierwsza przeczytana przeze mnie książka Manueli Gretkowskiej.
Do tego momentu pisarka jawiła mi się jako medialna (a może nie tylko) skandalistka, myślę, że po kobiecemu przewrotnie zwracająca w ten sposób na siebie uwagę. Kiedy widywałam Ją w telewizji, zwykle z przyjemnością słuchałam ciekawych wypowiedzi, niekoniecznie się z Nią zgadzając. Niemniej nie można było nie zauważyć błyskotliwej inteligencji, rzeczowego podchodzenia do problemów oraz kultury prowadzenia sporu / dyskusji / rozmowy.
“Trans” popularyzowany jako historia toksycznej miłości Autorki i Andrzeja Żuławskiego w sezonie ogórkowym zachęcał do zmierzenia się z tematem cudzych problemów uczuciowych.
Zwłaszcza, że osoba pisarza i reżysera, znana mi od lat, kojarzyła mi się nieodmiennie z modliszką pożerającą swe ofiary. Poczynając od historii filmu “Trzecia część nocy”, po nakręceniu którego Małgorzata Braunek, wtedy piękna i młoda jego żona, grająca w owym czasie główne role u samego Wajdy, dla wyciszenia pobudzonego przez psychopatycznego reżysera ego wybrała buddyzm i ucieczkę do Indii, przez Iwonę Petry, wprawdzie nie aktorkę, ale debiutantkę grającą tytułową “Szamankę”, która skończyła leczeniem psychiatrycznym po Sophie Marceau, która po wieloletnim związku też odeszła, na szczęście nie na leczenie, a do młodszego mężczyzny .
Książka trudna do szybkiego, jak na sezon ogórkowy przystało przyswajania, w części zasadniczej zamiast prostej narracji, pełna jest egzystencjalnych, nieco histerycznych odniesień, w tym do antropologii kultury (którą autorka studiowała), a także różnych metafizycznych wrażeń i przeżyć będących wynikiem kontaktu z substancjami halucynogennymi. Stanowią one dodatek do opisywanych sytuacji zwyczajnych, które pewnie miały nadać odbiorcy wymiar nadzwyczajny i tym samym sprawiać wrażenie wyrafinowanego intelektualnie tekstu.
Czytając odnosiłam wrażenie, że Manuela Gretkowska chciała się z tym fragmentem swojego życia złapać za bary i rozliczyć, gdyż była to miłość niezwykle toksyczna, wiernopoddańcza, kiedy kobieta całkowicie gubi swą godność. Ale jednocześnie pokazać siebie jako kogoś zupełnie innego, jakby stojącego ponad, mimo że reżyser sprowadzał swoje kobiety wyłącznie do roli kapłanki spełnionego seksu i stale obecnych służących.
Kiedy jednak miłość do niego się wypala i bohaterka dojrzewa do rozstania, przeprowadza na końcu swej powieści, a może raczej spowiedzi? dokładną i bardzo szczegółową wiwisekcję sytuacji, która pomaga jej przywrócić utraconą równowagę. Owa wiwisekcja jest czymś w rodzaju samousprawiedliwienia czy może raczej samorozliczenia z czasem minionym, wstydliwym i pełnym pogardy ze strony partnera. Szczególnie, że nie ukrywa swojej niezwykłej wrażliwości, umiejętnie cyzelowanej między poszczególnymi fragmentami przeżyć, choć i skrywanej pod płaszczykiem wyemancypowania.
Powieść pełna jest zupełnie niepotrzebnych paranaukowych dygresji, mających pewnie "zaświadczać" o wiedzy i intelekcie autorki, a tym samym być może zaprzeczać wizerunkowi skandalistki. Jednak posługiwanie się niewybrednie dosadnymi by nie rzec wulgarnymi opisami intymnego życia bohaterów, fakt ten tylko potwierdza. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książka nosząc znamiona catharsis w rezultacie nosi charakter nieco kabotyńskiego samobiczowania, co tym samym sytuuje ją wśród rozchwianej emocjonalnie literatury, którą uprawia także ukochany autorki - bohaterki.
Trudno zatem polecać ją jako kanikułowo “lekką, łatwą i przyjemną”, bo jest w wymiarze intelektualnym miałka, a w warstwie czytelniczej męcząca.

piątek, 26 sierpnia 2011

No i stało się!

No i stało się!
Jednak Andrzej Siezieniewski został prezesem Zarządu Polskiego Radia!!!

Wirtualnemedia.pl Wiadomości Radio Polskie Radio
2011-08-26

"Andrzej Siezieniewski: przywrócę Polskiemu Radiu normalność
Będę chciał przywrócić radiu normalność i stworzyć dziennikarzom warunki do rzetelnej pracy; będę starał się działać jak chirurg: ostrożnie, ale stanowczo - powiedział Andrzej Siezieniewski, powołany w piątek na prezesa Polskiego Radia.

"Dzisiaj Polskiemu Radiu potrzebny jest przede wszystkim spokój. Po latach demontażu tej instytucji, politycznych huraganów, które przez nią się przetoczyły, będę chciał jej przywrócić jakąś normalność. Będę chciał stworzyć dziennikarzom warunki do rzetelnej pracy dla słuchaczy" - powiedział nowy prezes Polskiego Radia, powołany w piątek przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji na wniosek rady nadzorczej spółki.

Podkreślił, że jeszcze kilka lat temu PR było instytucją najwyższego zaufania publicznego, ma swój kodeks etyczny i wysokie standardy profesjonalne. "Bardzo wierzę, że uda się to wszystko przywrócić, niezależnie od tego, jak mocno zamieszano w tej instytucji. Radia słuchają codziennie miliony ludzi, będę starał się zrobić wszystko, oczywiście z całym zespołem, zwłaszcza dziennikarskim, żeby ta liczba rosła, a nie malała, chociaż ostatnio tendencja była niepokojąca, może z wyjątkiem Trójki" - powiedział.

W ocenie Siezieniewskiego słuchacze Polskiego Radia muszą być "absolutnie pewni", że przekazuje ono rzetelne informacje i kompetentny komentarz oraz daje możliwość poznania różnych punktów widzenia na sprawy otaczającego świata. "Chciałbym, żeby Polskie Radio mogło w pełni realizować wszystkie swoje zadania, żeby było źródłem prawdziwych wartości, a nie manipulacji i partyjnej indoktrynacji, co, niestety, było jego udziałem w ostatnich latach" - powiedział.

Prezes zwrócił też uwagę na trudną sytuację finansową PR, która - jego zdaniem - spowodowana jest nie tylko spadkiem wpływów abonamentowych, ale też chybionymi inwestycjami. Jak ocenił, z realizacją części z nich można było poczekać, "zakładając, że najważniejszy jest program radia".

"Radiu niezbędne jest zapewnienie stabilnych źródeł finansowania i zminimalizowanie straty, jaką w tym roku zapewne będzie miało. Myślę, że tutaj jest wielkie zadanie dla telewizji publicznej i radia, rozgłośni regionalnych, Związku Pracodawców Mediów Publicznych (jego prezesem jest Jolanta Wiśniewska, która zasiada w zarządzie PR - red.), żeby o tę stabilność finansowania można było zabiegać i ją zapewnić" - powiedział.

"Jeśli będą spełnione te dwa warunki - trwałe fundamenty finansowe oraz spokój i możliwość normalnego realizowania zadań przez ludzi, którzy pracują w PR, to o losy tej instytucji jestem spokojny" - dodał.

Pytany o to, czy planuje zmiany w programach PR, Siezieniewski powiedział, że przede wszystkim będzie chciał przyjrzeć się koncepcji "Radia na wizji". Realizowany przez Program Czwarty PR projekt ruszył na początku br., jest to całodobowy kanał radiowy dostępny przez internet, sieci kablowe i platformy satelitarne. W ramach projektu dla TVP HD rejestrowany jest też obraz audycji "Sygnały dnia" radiowej Jedynki; nagrywany jest też obraz "Salonu politycznego Trójki".

"To jest eksperymentalne zderzenie dwóch mediów i obawiam się, że ze szkodą dla radia. Trzeba będzie przyjrzeć się całej tej koncepcji, jej efektywności ekonomicznej, biznesplanowi, a także założeniom merytorycznym - czy ta antena rozwiązuje któreś z zadań misyjnych, które przed radiem publicznym stoją. (...) To jest obszar, który generuje spore wydatki, a nie daje efektu finansowego ani merytorycznego" - ocenił.

Jako kolejne pilne zadanie dla zarządu Siezieniewski wymienił podjęcie działań zaradczych, mających powstrzymać spadek słuchalności Jedynki. Jak podkreślił, dzieje się tak, choć ta antena ma "wszystkie warunki techniczne do tego, żeby docierać do 100 proc. obywateli kraju". "Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby główna antena kurczyła się i spadała na kolejne pozycje w rankingu rozgłośni najchętniej wybieranych przez słuchaczy" - podkreślił.

Ocenił, że wzorem do naśladowania w innych programach PR mogą być rozwiązania przyjęte w Trójce, która - w jego ocenie - ma "niezłe wyniki" i "jest na bardzo dobrej drodze do tego, żeby jeszcze poprawić swoją pozycję na rynku radiowym".

Siezieniewski nie chciał rozmawiać o ewentualnych zmianach personalnych na kierowniczych stanowiskach. "Wcześniej muszę się z tymi ludźmi spotkać, poznać ich koncepcje i punkt widzenia. (...) Jestem radiowcem od kilkudziesięciu lat, znam warsztat radiowy, znam mechanizmy, jakie radiem rządzą. Będę starał się działać jak chirurg: ostrożnie, ale stanowczo" - zapewnił.

Tak istotnie już raz działał jak chirurg cynicznie wycinając Trójce mózg, tym samym czyniąc z niej martwego gnoma pod nazwą słoneczna trUjka.
Ciekawe co, kiedy i komu teraz wytnie...

Czyżby???

"Wirtualne Media" z 26.08.2011 piszą:

[...] "Magda Jethon, szefowa radiowej Trójki powiedziała w rozmowie z Wirtualnemedia.pl, że nie zgadza się z zarzutami Marka Gawkowskiego, jakoby był dyskryminowany przez pracowników Programu 3 PR. - W Trójce nigdy nie było przypadków mobbingu -zapewnia Jethon.

Reakcja szefowej radiowej Trójki jest odpowiedzią na pozew, jaki Marek Gawkowski, przebywający obecnie na zwolnieniu lekarskim wiceszef Trójki, złożył przeciwko Polskiemu Radiu. Stwierdza w nim m.in., że stał się obiektem kpin w oczach współpracowników z Trójki, był dyskryminowany i wyśmiewany oraz stosowano wobec niego mobbing.

- Nie zgadzam się z treścią pozwu pana Marka Gawkowskiego. W Trójce nigdy nie było przypadków mobbingu. Nie dochodziło też do dyskryminowania kogokolwiek. Niemożliwe jest więc, abym ja lub ktokolwiek z zespołu dopuścił się takich praktyk. To niepoważne oskarżenie. Jestem przekonana, że wyrok sądu w tej sprawie będzie sprawiedliwy - powiedziała w rozmowie z Wirtualnemedia.pl Magdalena Jethon.

Marek Gawkowski objął funkcję wicedyrektora Trójki wiosną 2010 roku. Z Polskim Radiem związany jest od 2004 roku."

Czyżby???
To dlaczego pracownicy przemykają się korytarzami jakby się bali własnego cienia?
Dlaczego uprawia się - mówiąc językiem młodzieżowego targetu - lans tych, którzy są lojalni i jedynie słusznie oddani?
Dlaczego antena pełna jest tych, którzy NA PEWNO nie powinni pracować przed mikrofonem, a pozbawiona tych, którzy mają mikrofonowe referencje, by nie powiedzieć wyraźniej?
Zero mobbingu?
Nigdy w Trójce takie rzeczy nie miały miejsca?
Nawet ja, jako skromny słuchacz jedynie, znam przynajmniej jeden taki przypadek...

Ale "czyż przewidzieć można z góry co wymyślą kreatury?", zwłaszcza jeśli "niejednego karła własna małość zżarła" (J. Sztaudynger).

A przy okazji: wczorajsze "WM" podały, że KRRiT przełożył termin posiedzenia w sprawie powołania Andrzeja Siezieniewskiego na stanowisko prezesa Zarządu PR, ze środy (24.08.2011) na piątek (26.08.2011).

czwartek, 11 sierpnia 2011

Czyżby powtórka z rozrywki???

Postanowiłam zainteresować tematem Facebook, gdzie za pośrednictwem Znajomego Protestanta ma ukazać się poniższy tekst:

Witam,

4. sierpnia usłyszałam w Programie 3 Polskiego Radia informację, że tym razem - po nieudanym starcie Jarosława Hasińskiego - Andrzej
Siezieniewski został rekomendowany przez Radę Nadzorczą PR Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji na stanowisko prezesa zarządu Polskiego
Radia.
Moja radośc z faktu przegranej Jarosława Hasińskiego okazała się być nadzwyczaj krótkotrwała bo kandydatem została osoba, która ma
wyjątkowo trwałe "zasługi" w niszczeniu radia i raczej powinna być pociągnięta do odpowiedzialności za swoją radosną twórczość na rzecz rugowania nie tylko misji, ale i ludzi, niż powołana na zajmowane już kiedyś stanowisko.
Zachodzę w głowę jak to w ogóle jest możliwe, szczególnie w sytuacji kiedy ów kandydat odpadł w poprzednich wyborach, a do kolejnych zgłosiło się kilku nowych - być może lepszych. W tym gronie występuje również postać kuriozalna - Witold Laskowski!!!
Ten sam, który piastując stanowisko dyrektora Trójki - Programu 3 PR zasłynął doprowadzeniem do upadku tego najlepszego eteru w Polsce!!!

Funkcję tę objął gdy stracił posadę korespondenta TVP w Moskwie.
Starając się obecnie o tę wyjątkowo dobrą synekurkę wie co robi, bo właśnie... stracił stanowisko dyrektora TVP Polonia.
W roku 2001, krótko po chybionym wyborze Witolda Laskowskiego na stanowisko dyrektora Trójki, Maria Wiernikowska opublikowała list do ówczesnego Prezesa Polskiego Radia, w którym wyjawiała prawdziwe powody odwołania przyszłego dyrektora Programu 3, co bardzo trudno byłoby nazwać dobrą rekomendacją.
Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że w tym ustawionym od początku do końca "konkursie" startował również Grzegorz Miecugow, nie tylko
człowiek radia, ale i wieloletni dyrektor tego programu, co mam nadzieję dawało sporo do myślenia.
Aktualnie jawi się więc prosty scenariusz: Andrzej Siezieniewski dostaje w połowie sierpnia błogosławieństwo KRRiTu, a następnie powołuje "zasłużonego" Witolda Laskowskiego na dyrektora Trójki, który w ramach powtórki z rozrywki natychmiast uczyni z niej coś, co u
słuchaczy zyskało ongiś jakże znaczącą nazwę "trUjka".
Nie jestem sympatyczką Magdaleny Jethon i chciałabym aby została pociągnięta do odpowiedzialności za psucie anteny, lansowania ludzi, którzy tam nigdy nie powinni się znaleźć, uprawiania kolesiostwa, ale w zestawieniu z Witoldem Laskowskim można Ją uznać niemal za
reformatora.
Nie można jednak zapomnieć, że wyjątkowo dzielnie sekundowała Witoldowi Laskowskiemu w skandalicznym, pseudoreformatorskim niszczeniu podległej mu anteny.

Chciałabym się mylić i mam nadzieję, że to straszny sen.
Jednak póki co "strach się bać" szczególnie, że jakoś wciąż nie zwycięża zdrowy rozsądek, a "układy", które nadal obecne i chyba tak
samo jak prowizorki nie do przeskoczenia.

Joanna Grochowska zaangażowana w trójkowy protest od 2000 roku, najpierw obecna na stronie www.tajniak.pl, potem www.trojka.net,
obecnie na swoim blogu http://joannagrochowska.blogspot.com, na który
zapraszam!!!

http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/08/czy-na-pewno-tak-sie-wybiera-rady.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/08/komitet-miosnikow-trojki-rozwazan-ciag.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/08/list-do-ministra-mswia-grzegorza.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/08/w-dniu-22-sierpnia-2009-2024-uzytkownik.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/10/dzis-tylko-sow-kilka.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2009/11/list-do-wodzimierza-czarzastego-i.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2010/03/list-otwarty-do-wszystkich.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2011/06/alejka-radiowej-trojki-czyli-jak.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2011/06/jakiez-to-polskie-czyli-ciemne-strony.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2011/07/czy-jednak-jarosaw-hasinski-prezesem.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2011/07/na-razie-zwyciezy-zdrowy-rozsadek.html
http://joannagrochowska.blogspot.com/2011/08/powtorka-z-rozrywki-czyli-list-do-jana.html

czwartek, 4 sierpnia 2011

Wirtualne Media z 4.08.2011 r. piszą: Andrzej Siezieniewski ma zostać nowym prezesem Polskiego Radia

Andrzej Siezieniewski ma zostać nowym prezesem Polskiego Radia.

"RN Polskiego Radia zdecydowała w środę, że nowym prezesem spółki powinien zostać Andrzej Siezieniewski. Wniosek o jego powołanie trafi teraz do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Siezieniewski został wyłoniony przez RN w ponownym konkursie na prezesa Polskiego Radia. Powtórzenie konkursu było konieczne, ponieważ w połowie lipca KRRiT odmówiła powołania na to stanowisko rekomendowanego wcześniej przez RN Jarosława Hasińskiego.

Siezieniewski był już prezesem Polskiego Radia - w latach 2002-2006. Do zarządu spółki wszedł w 1998 r.; wcześniej pracował jako dziennikarz w Polskim Radiu i pełnił funkcję szefa Informacyjnej Agencji Radiowej. W latach 1976-1982 był korespondentem tej rozgłośni w Moskwie. Siezieniewski był wymieniany przez b. redaktora naczelnego "Trybuny" Janusza Rolickiego jako jeden z uczestników spotkań z przywódcami SLD w 1998 roku, na których miano kształtować strategię propagandową w mediach publicznych.

W konkursie na prezesa Polskiego Radia startowało siedem osób. Poza Siezieniewskim byli to: Krzysztof Michalski, który stał na czele spółki w latach 1993-1998; Tomasz Heryszek - członek zarządu i zastępca redaktora naczelnego publicznego Radia Katowice; Janusz Daszczyński - członek zarządu TVP za prezesury Ryszarda Miazka, także były szef Telewizji Gdańsk i dyrektor polskiego pawilonu na Expo 2010 w Szanghaju; Witold Laskowski - wieloletni korespondent TVP w Moskwie, do niedawna szef TVP Polonia; redaktor naczelny Polskiego Radia Katowice Jacek Filus oraz odwołany w ubiegłym tygodniu ze stanowiska szef radiowej Jedynki Ryszard Hińcza.

Do etapu rozmów kwalifikacyjnych, które odbyły się w środę, RN zakwalifikowała trzech kandydatów: Siezieniewskiego, Michalskiego i Daszczyńskiego.

Obecnie zarząd Polskiego Radia jest dwuosobowy - w połowie lipca KRRiT na członków zarządu spółki powołała Jolantę Wiśniewską i Henryka Cicheckiego.

W myśl ustawy o rtv prezesa Polskiego Radia powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji na wniosek Rady Nadzorczej spółki. Najbliższe posiedzenie KRRiT zaplanowane jest na drugą połowę sierpnia."

"Strach się bać"!!!

środa, 3 sierpnia 2011

Powtórka z rozrywki czyli list do Jana Dworaka

Szanowny Panie!

Usłyszałam dziś w Trójce informację, że tym razem Andrzej Siezieniewski jest rekomendowany KRRiTowi na stanowisko prezesa Polskiego Radia.
Przegrał dotychczasowy prezes i dobrze, niech wraca do telewizji, może tam się lepiej sprawdzi.
Ale to spowodowało, że ponownie stanął w szranki odrzucony "w pierwszym czytaniu" Andrzej Siezieniewski (jak to możliwe?), którego już znamy z psucia radia - patrz wieloletnia i niekończąca się historia haniebnego upadku najlepszego eteru w Polsce - Programu 3 PR, czego chyba nie muszę Panu ani uzasadniać, ani udowadniać, bo jak rozumiem żyje Pan w tym kraju:-(
Wśród kandydatów na prezesa była też postać wyjątkowo "zasłużona" w owym przerabianiu dobrego na złe, czyli niejaki Witold Laskowski, który objął stanowisko dyrektora Trójki gdy stracił funkcję korespondenta TVP w Moskwie, a teraz stracił stanowisko dyrektora TVP Polonia.
Maria Wiernikowska opublikowała po tym chybionym wyborze (przypomnę: startował także wtedy w ustawionym od początku "konkursie" człowiek
radia i jego były dyrektor Grzegorz Miecugow) list do ówczesnego Prezesa Polskiego Radia, w którym wyjawiała prawdziwe powody odwołania przyszłego dyrektora Programu 3, co bardzo trudno byłoby nazwać dobrą rekomendacją.
Jawi się więc proste równanie, Andrzej Siezieniewski dostaje błogosławieństwo KRRiTu, a następnie powołuje "zasłużonego" Witolda Laskowskiego na dyrektora Trójki, który w ramach powtórki z rozrywki natychmiast uczyni z niej ponownie "flagową" TrUjkę.
Nie jestem sympatyczką Magdaleny Jethon i chciałabym aby została pociagnięta do odpowiedzialności za psucie anteny, lansowania ludzi, którzy tam nigdy nie powinni się znaleźć, uprawiania kolesiostwa, ale w zestawieniu z Witoldem Laskowskim można Ją uznać niemal za reformatora.
Nie można jednak zapomnieć, że wyjątkowo dzielnie sekundowała Pryncypałowi Laskowskiemu w uzyskaniu skandalicznego efektu "słonecznej TrUjki".
Mam nadzieję, że wykaże się Pan zdrowym rozsądkiem i nie dopuści do kolejnej katastrofy w tym programie, bo tego on już nie przeżyje.
Pozwoliłam sobie na poniższe uwagi na naszym stowarzyszeniowym forum, a Pana zapraszam też na swój blog http://joannagrochowska.blogspot.com
Joanna Grochowska


Witam!

Właśnie Trójka podała informację, że Rada Nadzorcza PR zarekomendowała na stanowisko prezesa PR Andrzeja Siezieniewskiego!!!!!!
Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wśród startujących na tą funkcję był Witold Laskowski, który niedawno stracił posadę dyrektora TV Polonia, można łatwo skojarzyć, że będziemy mieli w najbliższym czasie powtórkę z rozrywki, tyle, że bardzo mało wesołą...zostanie pewnie znów dyrektorem flagowym Trójki, by zrobić to co umie najlepiej, czyli
zepsuć, to co udało się cośkolwiek naprawić...
Wtedy też był akurat bez pracy, bo wyrzucono Go z TVP. Pełnił ówcześnie funkcję korespondenta TVP z Moskwy.
Marna to perspektywa! Witaj TrUjko!
Pozdrawiam
Joanna Grochowska

wtorek, 12 lipca 2011

Na razie zwyciężył zdrowy rozsądek...

Wirtualne Media z 12.07.2011 r. piszą:

[...]"KRRiT: Hasiński nie zostanie prezesem Polskiego Radia.

Henryk Cichecki i Jolanta Wiśniewska to członkowie nowego zarządu Polskiego Radia - zdecydowała we wtorek KRRiT. Jednocześnie odrzuciła wniosek RN PR o powołanie Jarosława Hasińskiego na prezesa spółki.

Cichecki i Wiśniewska powołani zostali przez KRRiT na członków zarządu Polskiego Radia z dniem 12 lipca. Oznacza to, że od wtorku radio ma dwuosobowy zarząd bez prezesa.

Hasińskiego, kierującego Polskim Radiem od listopada 2009 r., na stanowisko prezesa w nowym zarządzie RN rekomendowała w ubiegłym tygodniu [...]. Jak powiedział przewodniczący Rady Stanisław Jędrzejewski, przeciwko tej decyzji opowiedziało się wówczas trzech z siedmiu jej członków. Z nieoficjalnych informacji ze źródeł zbliżonych do RN wynika, że przeciw Hasińskiemu zagłosowali wówczas Jędrzejewski (rekomendowany do rady przez resort kultury), Katarzyna Zielińska (rekomendowana przez resort skarbu państwa) i Marzenna Wojciechowska (wieloletni członek Komisji Prawa Autorskiego przy MKiDN).

Zdaniem Jędrzejewskiego, wkrótce najprawdopodobniej zostanie ogłoszony kolejny konkurs na prezesa Polskiego Radia. Zgodnie z ustawą o rtv zarząd liczy od jednego do trzech członków; według statutu PR, niedawno zatwierdzonego przez MSP - trzy osoby." [...]

Słowem póki co sprawiedliwości stało się zadość, szczególnie gdy zważyć głosujących przeciw kandydaturze Jarosława Hasińskiego. Teraz trzeba poczekać na dalsze roztrzygnięcia.

czwartek, 7 lipca 2011

Czy jednak Jarosław Hasiński Prezesem Zarządu Polskiego Radia?

"Wirtualne Media" z 7.07.2011 piszą:

Jarosław Hasiński będzie dalej prezesem Polskiego Radia.
RN Polskiego Radia wnioskuje o ponowne powołanie Jarosława Hasińskiego na stanowisko prezesa spółki. Nowy, trzyosobowy zarząd ma powołać teraz KRRiT.
Rada rekomendowała na członków zarządu spółki także Henryka Cicheckiego i Jolantę Wiśniewską - poinformował wczoraj rzecznik PR Radosław Kazimierski.

Zgodnie z ustawą o rtv członków zarządu Polskiego Radia na wniosek Rady Nadzorczej tej spółki powołuje KRRiT. Nie wiadomo, czy zdąży to zrobić w obecnym składzie - w przyszłym tygodniu prezydent Bronisław Komorowski może potwierdzić wygaśnięcie jej kadencji. Wcześniej opowiedziały się za tym Sejm i Senat. Jeśli tak się stanie, kadencja KRRiT wygaśnie w połowie lipca.[...]

Ograniczę się wyłącznie do małej trawestacji cytatu zawartego w dodatku do dzisiejszej GW pt.: "Wielcy Polacy, którzy zmienili świat - Stanisław Lem":
"Odległy musi być czas, w którym kandydatów na najwyższe stanowiska jakichkolwiek urzędów będzie się kierowało na egzaminacyjne filtry, ażeby umysłowości wielostronnie marne bez wszelkiego miłosierdzia kierować do robót publicznych".

sobota, 2 lipca 2011

Krótko i węzłowato (oraz na szybko) czyli I Kongres Ruchu Palikota

Byłam dziś na I. Kongresie partii Janusza Palikota, która obecnie nosi nazwę Ruch Palikota.
Był to Kongres wyborczy, ale w drugiej części otwarty dla zainteresowanych. Dostałam zaproszenie.
Było nieco happeningowo, ale nade wszystko rzeczowo, merytorycznie i zgodnie z prawdą.
To słowo jest raczej obecnie w słowniku wyrażeń nieużywanych lub raczej nadużywanych, bo ci co twierdzą, że mówią prawdę - tak naprawdę omijają ją szerokim łukiem populizmu.
Janusz Palikot mówił o tym, o czym można przeczytać w Jego programie, o państwie przyjaznym, nowoczesnym, społecznym (nie mylić z solidarnym!), a przede wszystkim OBYWATELSKIM! za co zebrał największe, nie wymuszone brawa!
Mówił nie używając słów wielkich, nadnaturalnych, przesadnych, a słów zgodnych z semantycznym ich znaczeniem, co dziś nader rzadko można zauważyć w polityce. Bez trudu trafiał w sedno problemów, ich niebłahego znaczenia, bo sam doznał w życiu politycznym syndromu władzy (mojej ulubionej "waadzy"!) i jego niezmiennego od lat znaczenia, znaczenia - na razie - niepokonanego.
Bo na pokonanie tego syndromu Janusz Palikot ma nadzieję i oby Mu się to udało!
Oglądałam wieczorem TVN-owskie Fakty i... ani jednym słowem prowadzący się nie zająknęli o tym fakcie.
PJN się zakrztusi, Joanna odejdzie?, odeszła?, przeszła?, będzie w PO?, nie będzie?, kichnęła!, śmiała się!, płakała? - TVN sekunduje.
Janusz Palikot konsekwentnie walczy o elektorat, wybiera zgodnie z przyjętym statutem władze nowej, innej niż obecne na rynku politycznym partii, tworzy struktury, zaprasza sympatyków na kongres (odbywający się w środku Warszawy, w wolną sobotę, w dawnym kinie, obecnie teatrze Bajka) - TVNu nie ma.
Szkoda, że tak dobra telewizja jaką jest TVN nie jest obiektywna w ocenie funkcjonujących na "arenie politycznej" partii, ich przedstawianiu, ich równemu traktowaniu, powiem więcej traktuje Ruch Palikota z uśmiechem lekceważenia, cynizmem, niedowierzaniem by nie rzec politowaniem.
To smutne, bo kto jak nie inteligencja, inteligencja niezależna, nie związana żadnymi i z żadnymi układami powinna wyznaczać przyszłość kraju, który wbrew obiegowej opinii zaściankiem jest???
I długo będzie, bo toniemy w populistycznej magmie. Czy to ze strony PO, PiSu, PSL czy SLD.
Nawet jeśli uznać Janusza Palikota za oryginała, to jest On dziesięć razy bardziej praktyczny, liberalny i obywatelski niż Platforma Obywatelska, z której Go wyrzucono.
I może niekoniecznie Jemu, ale Jego Rozumowi należy się publiczna uwaga, choć TVN publiczna telewizją nie jest. Ale przez lata swego
istnienia pokazała, że spełnia taką właśnie rolę, mało tego, do tej roli rości sobie prawo.
Nie jestem członkiem partii Janusza Palikota, jestem jej sympatykiem jak i kilku mniejszych,
i większych ruchów partyjnych (także obecnych na scenie politycznej), ale przede wszystkim jestem liberałem co znaczy, że oczekiwałabym równego traktowania w przekazach telewizyjnych wszystkich pozostających - poza PO, PiS, PSL czy SLD - na scenie politycznej.

sobota, 18 czerwca 2011

Jakież to polskie... czyli ciemne strony wyboru Prezesa Zarządu PR

Wczorajsze Wirtualne Media opublikowały poniższy komunikat:

"W najbliższym czasie nie poznamy nowego prezesa Polskiego Radia. Koniec przesłuchań
Rada Nadzorcza Polskiego Radia postanowiła wstrzymać się z decyzjami w konkursie na zarząd spółki do czasu wpisania obecnej rady do KRS i zatwierdzenia nowego statutu - poinformował w czwartek przewodniczący RN Stanisław Jędrzejewski.

"Ponieważ nie ma jasności co do statutu i co do rejestracji Rady Nadzorczej, musimy poczekać na rozstrzygnięcie konkursu jeszcze prawdopodobnie tydzień, jeżeli nie dłużej" - powiedział Jędrzejewski. "Chcemy, żeby to było dla wszystkich jasne, że jesteśmy oficjalnie działającą Radą Nadzorczą" - dodał.

W czwartek zakończyły się rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami do nowego, trzyosobowego zarządu Polskiego Radia.

"Uważam, że poziom był bardzo wysoki, zgłosili się ludzie rzeczywiście bardzo kompetentni. (...) W większości to byli ludzie, którzy się zetknęli już kiedyś z Polskim Radiem, albo inną stacją, więc wiedzieli, o czym mówią" - podsumował Jędrzejewski.

Rozmowy kwalifikacyjne, które zakończyły się w czwartek wczesnym popołudniem, były zamknięte dla publiczności, ale nagrania dźwiękowe z wystąpień kandydatów mają zostać udostępnione na stronie internetowej Polskiego Radia. Jędrzejewski poinformował, że stanie się to dopiero po wyborze zarządu. "Jeszcze dyskutujemy nad wyborem kandydatów do zarządu. Trudno, żebyśmy publikowali coś, co nie zostało jeszcze zakończone" - wyjaśnił przewodniczący RN.

Rada Nadzorcza ma się zebrać ponownie w przyszłym tygodniu, ale nie wskaże osób, które powinny zasiąść w zarządzie, zanim nie wyjaśni się kwestia jej wpisania do Krajowego Rejestru Sądowego oraz zatwierdzenia statutu spółki.

"Jest szansa, że nowa Rada Nadzorcza Polskiego Radia zostanie wpisana do KRS w piątek" - poinformował z kolei w czwartek Maciej Gieros z biura prasowego Sądu Okręgowego w Warszawie.

Natomiast problem ze statutem - jak tłumaczy Jędrzejewski - polega na tym, że dokument nie jest dostosowany do obowiązujących od ubiegłego roku przepisów ustawy o radiofonii i telewizji. Stanowi np., że Rada Nadzorcza wybiera członków zarządu. Tymczasem po nowelizacji ustawy o rtv zarząd powołuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, na wniosek Rady Nadzorczej spółki.

Jak poinformowała rzeczniczka prasowa KRRiT Katarzyna Twardowska, statut Polskiego Radia został w czwartek po południu pozytywnie zaopiniowany przez Krajową Radę. Teraz dokument czeka na zatwierdzenie przez Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy spółki, czyli ministra Skarbu Państwa. Potem musi jeszcze zostać zgłoszony w KRS.

Jędrzejewski - pytany, czy faktyczne odsunięcie w czasie wyboru zarządu Polskiego Radia jest związane z odrzuceniem w czwartek przez Senat sprawozdania KRRiT za 2010 r. - stanowczo zaprzeczył. "Nawet nikt z nas nie wiedział, że zostało odrzucone. Ja nie widzę tu żadnego związku" - powiedział przewodniczący RN.

>>> Kto prezesem PR: Hasiński, Bogdanowski czy Siezieniewski?

W czwartek RN odbyła rozmowy kwalifikacyjne z trzema kandydatami na prezesa Polskiego Radia. Jako pierwszy na pytania odpowiadał członek obecnego zarządu Władysław Bogdanowski (b. prezes Radia Olsztyn, działacz Stowarzyszenia Radia Publicznego w Polsce). To jedyny kandydat, który startuje zarówno na prezesa, jak i na członka zarządu.

W następnej kolejności RN rozmawiała z obecnym prezesem spółki Jarosławem Hasińskim (sprawuje tę funkcję od listopada 2009 r.). Hasiński to b. dyrektor poznańskiego ośrodka TVP oraz szef Agencji Produkcji Audycji Telewizyjnych za prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Współtworzył też i był jednym z dyrektorów w prywatnej, regionalnej Telewizji Silesia. Przesłuchano też b. prezesa Polskiego Radia Andrzeja Siezieniewskiego, który kierował spółką w latach 2002-2006 (wcześniej, od 1998 r. był członkiem zarządu spółki, szefował też Informacyjnej Agencji Radiowej).

>>> Za dwa tygodnie nowy prezes Polskiego Radia. Kto walczy?

Natomiast we wtorek odbyły się przesłuchania dziewięciu kandydatów na członków zarządu. W rozmowach kwalifikacyjnych wzięli udział: Henryk Cichecki (od marca członek RN TVP, w latach 90 członek zarządu Polskiego Radia, zasiadał też w RN "Radia dla Ciebie", związany z PSL), Janusz Daszczyński (członek zarządu TVP za prezesury Ryszarda Miazka, także były szef Telewizji Gdańsk i dyrektor polskiego pawilonu na Expo 2010 w Szanghaju), Marek Kassa (kojarzony z PSL b. wiceszef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i b. wicedyrektor ówczesnej TVP 3, obecnie rzecznik prasowy Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa), Krzysztof Klimaszewski (b. dyrektor ekonomiczny Polskiego Radia), Mariusz Kosieradzki (b. szef OBOP i b. doradca zarządu Polskiego Radia), Paweł Majcher (członek obecnego zarządu Polskiego Radia, b. prezes i redaktor naczelny Radia Wrocław, pracował też w Radiu Eska, radiowej Jedynce, prowadził programy publicystyczne w TVP Wrocław), Paweł Mathia (główny inżynier Polskiego Radia), Maciej Ramus (doradca ekonomiczny kolejnych zarządów Polskiego Radia, na początku lat 90. wiceprezes TVP) i Jolanta Wiśniewska (w latach 90. redaktor naczelna Radia "Eska", związana także z Radiem "Solidarność" i RMF FM).

Do konkursu do zarządu Polskiego Radia wystartowało łącznie 26 osób. Jedna osoba odpadła z przyczyn formalnych, a kolejne 13 nie zostało zakwalifikowanych do przesłuchań przez Radę Nadzorczą.

Od listopada 2009 r. zarząd Polskiego Radia tworzą: prezes Jarosław Hasiński oraz Paweł Majcher, Wojciech Poczachowski, Dariusz Sienkiewicz i Władysław Bogdanowski."

Joanna Grochowska
Zastanawia mnie dlaczego ci wspaniali kandydaci, w większości z doświadczeniem wyniesionym z pracy w TELEWIZJI szybciutko przerzucają swoje oferty do radia??? Czy praca w telewizji ich przerosła (nie czytałam o żadnych spektakularnych osiągnięciach w tym sektorze), więc uważają, że radio jako "łatwiejsze" pozwoli im pozostać na rynku medialnym?
Można bez trudu wyciągnąc taki wniosek, bo wieloletnie kłopoty telewizji (i radia też) z zatrudnieniem profesjonalnych prezesów, ich zastępców tudzież pracowników kolejnych szczebli wskazuje, że nie są oni dostatecznie dobrze do tej pracy przygotowani i predystynowani, a może odwrotnie.
Przejrzałam kilka komentarzy pod wyżej cytowaną informacją i ze zdumieniem przeczytałam, że Prezes Hasiński w Polskim Radiu to jest to, niemal jak coca cola. Nie wiem skąd te wnioski, bo ja słuchając radia od ponad 50 lat, w tym Trójki stale od 1974 roku, absolutnie się z tym poglądem nie zgadzam. Fakt podwyższonej słuchalności, od dyktatury której słusznie odszedł, stawiając na wysoki poziom antenowy w Programie 3 PR Krzysztof Skowroński, po latach windowania słupków dzięki takim pomysłom jak słoneczna TrUjka, niczego dla misji (czytaj słuchacza) w publicznym radio nie załatwił. Słuchalność za czasów Piotra Zegarłowicza czy potem Piotra Kaczkowskiego była wyższa niż dziś, czemu od 2000 roku się przeczy przez podawanie wyników innej metodologii badań. A był to czas absolutnej świetności Trójki, w której słowo i muzyka, ich prezentowanie, oprawa, emisja było godnym szacunku profesjonalnym sposobem realizacji roli radia publicznego (czytaj misji). Człowiek w Programie 3 był najczulszym ogniwem tego procesu i był wyznacznikiem jego poziomu. Ówczesny prezes Ryszard Miazek nie rozumiejąc faktu posiadania skarbów, którym zawdzięczał ten wysoki poziom rozpoczął - pod wpływem "reformatorów" radia takich jak Egeniusz Smolar - proces stopniowej degradacji anteny, co ostatecznie zaskutkowało tym, że dziś za trójkowe legendy uważa się Piotra Metza, a czołówkę prezenterów stanowi cierpiąca na rotacyzm (!!!) Anna Gacek.
Radio od dawna odczuwa brak fachowców nie tylko kochających radio, ale rozumiejących ich specyfikę, nie tanie miraże słupków słuchalności. Niech więc panowie Hasiński i inni, którzy zdobyli telewizyjne szranki szukają szczęścia dalej w tej części mediów, a radio pozostawią tym, którzy wiedzą (czytaj umieją) co znaczy tworzenie teatru wyobraźni.
Prezes Hasiński nie pokazał lwiego radiowego pazura i m. in. pozwolił na odejście z Trójki świetnie przygotowanych radiowców nie tylko z ogromnym doświadczeniem, ale unikalną dziś kartą mikrofonową. Były prezes Siezieniewski to skompromitowany tworzeniem karykatury radia człowiek, którego "osiągnięciem" była komercjalna słoneczna TrUjka. Obaj zatem powinni zniknąć.
Trzeci z kandydatów Władysław Bogdanowski, jak piszą powyżej człowiek radia, rodzi nadzieję na odrodzoną ambitną Trójkę, tylko czy zostanie wybrany???

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Alejka Radiowej Trójki czyli jak zapracować na nieusuwalność z funkcji

Rozszerzająca się i niemal panosząca ostatnio moda na socrealizm objęła także w piątek 3. czerwca uroczyste nadanie imienia Radiowej Trójki alejce graniczącej z Programem 3 Polskiego Radia. Nie bardzo rozumiem skąd się bierze ta popularność powielania (tu dość marnego) stylu przemówień Władysława Gomułki, nowomowy temu towarzyszącej czy pierwszomajowych (lub innych -owych) propagandowych haseł.
I nomen omen - wywołałam postać I Sekretarza PZPR, za którego czasów Trójka była TĄ, naszą prawdziwą, inteligentną i inteligencką, i bez przesady mówiąc elitarną.
W tym nieeleganckim, by nie rzec prostackim stylu zachęcała do odwiedzenia ogródka Trójki z tej okazji radiowa reklama w wykonaniu samej Pani Dyrektor Magdaleny Jethon, która jednocześnie zaprosiła na inauguracyjny spacer Alejką Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego wraz z Małżonką.
Było to dla mnie żenujące widowisko z silącymi się na koncertowych parodystów prowadzącymi: Piotrem Stelmachem, Piotrem Metzem i Markiem Niedźwieckim, którym wiarygodności nie zapewniły nawet czerwone krawaty.
Można było wprawdzie zaobserwować różnice reakcji na soc- pomysł - wśród mojego pokolenia królował co najwyżej dyskretny uśmiech, wśród młodego pokolenia uśmiech raczej szeroki, ale żadnej hurra optymistycznej reakcji nie zaobserwowałam.
Nic dziwnego bo poza powielanym pomysłem, w takim przedsięwzięciu nie brała udziału prawdziwa elita wspomnianej wyżej TEJ Trójki, którą była do czasu odwołania Piotra Kaczkowskiego w 2000 roku, a potem przez chwilę pod dyrekcją Krzysztofa Skowrońskiego.
Uczestnicząca młodzież czyli cynicznie mówiąc odpowiadający za słuchalność target powinna wiedzieć kto dla tej anteny znaczył (znaczy) najwięcej. Brakowało bowiem legend Programu 3 choćby Jana Borkowskiego, Piotra Kaczkowskiego, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Dariusza Michalskiego, Korneliusza Pacudy, Jacka Fedorowicza, Wojciecha Manna by wspomnieć TYLKO kilka osób. Tych, którzy z racji swoich niezaprzeczalnych zasług dla tworzenia najlepszej (kiedyś) anteny w Polsce powinno być na tej uroczystości znacznie więcej, bo to dzięki ich niepowtarzalnym osobowościom, talentowi, umiejętnościom, pasji klimat Trójki (z którego obecnie nie ma śladu) był kultowym.
Zwłaszcza w sytuacji kiedy z anteny wieje grozą od zapowiadaczy (nie prezenterów!) mających kłopoty z wymową, by o indywidualiźmie nie wspomnieć.
Ta i inne inicjatywy pojawiające się ostatnio z niezwykłą częstotliwością na antenie, będące najczęściej przekuciem cudzych pomysłów na obronę i zatrzymanie funkcji po toczących się w ostatnich dniach wyborach prezesa i członków zarządu, wydaje się być celnym zagraniem a vista.
Kandydatów na prezesa jest trzech, obecny, niczym szczególnym się nie wyróżniający Jarosław Hasiński, członek dotychczasowego zarządu Władysław Bogdanowski i wzbudzający wśród nas popłoch Andrzej Siezieniewski z SLD, który był prezesem w latach 2002 - 2006 i jest osobiście odpowiedzialny za upadek Trójki!
Wydaje mi się, że dwóch pierwszych kandydatów stanowi gwarancję zatrzymania obecnej Pani Dyrektor Magdaleny Jethon, którą kilkakrotnie publicznie rekomendował minister skarbu Aleksander Grad (ministerialne namaszczenia nie podlegają dyskusji, co pokazało przywrócenie na stanowisko Pani Magdy), sugerując tym samym partyjny wybór na stanowisko, które od tego rodzajów sugestii powinno być jak najdalej.
Osoba Andrzeja Siezieniewskiego takiej gwarancji Pani Dyrektor już nie daje...
Zastanawiam się zatem co nas czeka: dalsze zabijanie anteny beztalenciami z wadami wymowy i miałkością programów, czy może powrót słonecznej TrUjki?

piątek, 22 kwietnia 2011

Wielkanocne życzenia

Tęczowych pisanek,
Na stole pyszności,
I wspaniałych gości
Niech to będzie czas uroczy,
Życzę miłej Wielkiej Nocy!

niedziela, 10 kwietnia 2011

10. kwietnia 2010 - 10. kwietnia 2011

Człowiek umiera... Znowu za szybko!
Człowiek umiera... Razem z nim wszystko...
Tylko wspomnienia po nim zostają,
Które wciąż mgliste z czasem się stają,
Których tak wiele, jednak za mało...
Znowu za szybko wszystko się stało!
Czasu nie było na pożegnanie...
Teraz zostało tylko płakanie.
Teraz ten smutek w garści Cię trzyma,
Trzyma za szyję, dusić zaczyna...
Póki ktoś żyje, to go kochamy,
Lecz to po śmierci go doceniamy.
Wtedy widzimy jaki był cenny,
Wtedy ogarnia smutek brzemienny,
Wtedy to rozpacz, wtedy tęsknota,
Jakże naiwna życia prostota...
Wtedy wyrzuty nami władają,
Wtedy uczucia hołdy składają...
Wtedy za późno na przeprosiny,
Jedno co możemy – wciąż się modlimy...

Z http://www.zuzinkowyswiat.pl.tl/Wiersze

piątek, 1 kwietnia 2011

"Nie trzeba kłaniać się Okolicznościom, a Prawdom kazać, by za drzwiami stały" czyli wywiad-rzeka z Piotrem Kaczkowskim na 49. rocznicę powstania Programu 3 Polskiego Radia

Dziś, 1-go kwietnia mija 49. rocznica powstania Programu 3 Polskiego Radia. Dla mnie najważniejszego programu w życiu, o którego roli mogłabym dość długo pisać i może się kiedyś odważę.
Pomyślałam sobie natomiast, że skoro mam już swój blog, to może udostępnię niedokończony w 2003 roku wywiad-rzekę z Piotrem Kaczkowskim, człowiekiem, bez którego program ten nie miałby ani takiego kolorytu ani takiej siły. Rozmowa ta, dzięki życzliwości ówczesnego redaktora naczelnego częstochowskiego (wtedy) kwartalnika kulturalnego "Aleje 3" Krystiana Piwowarskiego, podzielona na trzy części ukazała się w nr-ach 42-44/2003.
Piotr Kaczkowski obchodził wtedy jubileusz 40-lecia pracy przed mikrofonem, a ja czekałam 5 lat na Jego zgodę. Pierwszy raz zwróciłam się do Niego z taką prośbą w roku 1998, kiedy objął stanowisko dyrektora Programu 3 PR. Jednak zgodę uzyskałam dopiero w lutym 2003 roku.


J.G.: Mottem Pańskiej książki „Przy mikrofonie Piotr Kaczkowski” są słowa Edny St. Vincent Millay: „lecz nie ma pociągu, do którego nie wsiądę, nieważne dokąd zmierza”. Czy zawierają jakąś ważną dla Pana tajemnicę, że uczynił je Pan mottem?

P.K. Te słowa zobaczyłem na rozwidleniu dróg mojego życia. Jechałem metrem. Był wieczór przed moimi urodzinami. Miałem w kieszeni bilet lotniczy, który z dużego miasta miał mnie o świcie wywieźć na wyspy, gdzie słońce i palmy, a w tym mieście była plucha, śnieżyca i na ulicach błoto po kostki. Jechałem na bardzo ważne spotkanie, które miało zadecydować o tym czy wracam do Polski, czy zostaję w Stanach Zjednoczonych.
I zdecydowałem, że jadę na te dalekie wyspy, ale potem wracam do Polski. W ten sposób rozstałem się, być może, z częścią mojego przeznaczenia, ponieważ ja i moja pani spokojnie, mądrze, logicznie podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Ona nie chciała wracać do kraju, ja chciałem.
Jadąc metrem myślałem o czekającej mnie za chwilę rozmowie i wtedy zobaczyłem ten tekst: „mam wielu wspaniałych przyjaciół i lepszych mieć nie będę, ale jak zobaczę jakiś pociąg to wsiądę do niego, nieważne dokąd jedzie”. To była, jak się potem okazało, jedna zwrotka z długiego wiersza nieżyjącej już amerykańskiej poetki. Ktoś wpadł na pomysł, żeby umilić pasażerom metra podróż i wygrzebał, z różnych być może tomików, kilka linijek o podróżowaniu, wydrukował na kartce papieru, a potem przykleił obok reklam.
To, że usiadłem w tym miejscu i zobaczyłem ów tekst przed sobą, nie jest przypadkiem. Zdążyłem go przepisać zanim wysiadłem w samym środku miasta, na 42 ulicy.

J.G.: Czy dzisiaj żałuje Pan tej decyzji?

P.K.: Decyzji powrotu?

J.G.: Tak.

P.K.: Nie. Nie wiem czy w ogóle żałowałem jakiejkolwiek decyzji.
Natychmiast po – jesteśmy przekonani o słuszności naszej oryginalnej decyzji, więc nie przyjmujemy do wiadomości faktu, że mogła być zła. A po wielu, wielu latach już się nie pamięta albo można sobie wytłumaczyć, że to jeszcze za wcześnie, żeby wiedzieć czy ta decyzja była słuszna czy nie. Nie, nigdy nie żałowałem żadnej decyzji.

J.G.: W „Zapowiedzi Początkowej – Maxi” tejże książki, pisze Pan „połowę człowieczeństwa wynosi się z rodzinnego domu, a ja wyniosłem więcej niż połowę”.
Jaki wpływ na rozwój Pańskich zainteresowań i pasji, a także wybór zawodu miał dom rodzinny? Czy rodzice wspierali Pana, czy może odradzali?

P.K.: Moi rodzice cudownie pozwalali mi być sobą, jeżeli oczywiście dzieciak może być sobą. W domu było pianino, grała na nim mama. Był to jeden z kilku mebli, przepraszam za słowo mebel, które nie zostały rozszabrowane po Powstaniu Warszawskim z małego domku na warszawskim Żoliborzu. Podejrzewam, że było za ciężkie, a poza tym po co komu wtedy było pianino? Rozkradziono różne inne meble, a został wielki stół i nadpalony kawałek kredensu, które mam do dziś, oraz pianino, na którym mama chciała nauczyć mnie grać.
Z domu rodzinnego wyniosłem bardzo wiele, ponieważ moi rodzice jako małżeństwo spędzili ze sobą pół wieku. Gdy myślę o tym, to odnoszę wrażenie, że wynosiłem z niego prawie przez całe moje życie. Rodzice dzielili się ze mną wszystkim także kiedy byłem dorosły, miałem już własną rodzinę i dziecko. Cały czas jeszcze byłem ich dzieckiem, które wiele wynosiło z rodzinnego domu – mimo, że nie mieszkaliśmy już razem.
Cudowne było, że moi rodzice zgadzali się na to, co mnie przyszło do głowy. Jak powiedziałem: „będę jeździł na rowerze” – „świetnie!”, „ale ja będę jeździł na rowerze codziennie” – „doskonale!”, „będę jeździł dwa razy dziennie” – „świetny pomysł!” I tak było właściwie ze wszystkim. Powiedziałem, że muszę skompletować sobie książki – „doskonale!” „Zrobię sobie na nie półkę” – „świetny pomysł!” Być może z tego wzięła się moja miłość do robienia półek. W każdym razie zrobiłem sobie ileś półek i skompletowałem ileś książek.
W pewnym momencie powiedziałem, że już nie będę grał na fortepianie i nie będę chodził do szkoły muzycznej. Pamiętam, że rodzice pytali mnie parę razy czy jestem tego pewien. Prosili, żebym przemyślał swoją decyzję i kiedy już nie chodziłem do szkoły muzycznej, a w domu był fortepian kupiony właściwie dla mnie, przedostatni raz zapytali czy na pewno nie będę na nim grał? „Na pewno”. „To jeszcze się chwilę zastanów, my jeszcze raz cię zapytamy”. Po jakimś czasie powtórzyli jeszcze raz swoje pytanie. Odpowiedziałem: „nie będę więcej grał na fortepianie”. Fortepian został usunięty z domu. Gdy mówię, że w domu nauczono mnie bardzo wiele, to także dlatego, że mogłem sam decydować. Nie zawsze było to przyjmowane z entuzjazmem, natomiast zawsze ze zrozumieniem.
Takie postępowanie rodziców dawało mi możliwość zastanawiania się czy robię dobrze, mądrze i czy to co robię jest słuszne.

J.G.: Rodzice zapewniali Panu ogromną autonomię. Czy dziś Pan swojej córce również zapewnia taką samą autonomię? Czy ma Pan podobny stosunek do niej, jak mieli Pańscy rodzice do Pana?

P.K.: Ja miałem to szczęście, że moi rodzice byli cały czas razem. Był duży dom, w którym, gdy byłem dzieckiem, mieszkało dziewięć osób. Moja córka nie miała tego szczęścia, ponieważ była tylko z mamą. Ze mną widywała się raz w tygodniu i były to wizyty ograniczone czasowo. Gdy się spotykałem z Olą, dostawałem listę spraw, które w trakcie spotkania musiałem z nią wykonać. Dopiero teraz, kiedy Ola jest już dorosła i mieszka sama, kiedy mamy czas i chcemy być ze sobą, mogę jej przekazać coś z tego, czego się sam nauczyłem. W tym celu można wyjechać gdzieś razem, co nam się zdarzało parokrotnie, albo po prostu być ze sobą. Bywa, że widujemy się, kiedy nie mamy nic do roboty, nie śpieszymy się.

J.G.: Słowem nadrabia Pan zaległości.

P.K.: Tak, ja tak. Muszę jej wynagrodzić to trochę skrzywione, stracone dzieciństwo. I ja wiem, że ona wie.

J.G.: Jest Pan synem znanego fotografika Adama Kaczkowskiego – czy profesja ojca miała wpływ na wybór przez Pana zawodu dziennikarza radiowego, skoro pisze Pan, że zawdzięcza mu „sztukę patrzenia i zauważania"?
Od Michael’a Stipe’a z zespołu R.E.M. w dość niecodziennych okolicznościach dowiedział się Pan, że będąc wielbicielem rysunków Bruno Schulza, jest on posiadaczem książki, która była owocem pracy pańskiego ojca. Co Pan wtedy czuł?

P.K.: Moment, w którym się dowiedziałem, że Bruno Schulz jest idolem Michael'a Stipe'a był nieoczekiwany. Miało to miejsce w Pradze podczas konferencji prasowej przed koncertem, który jak się później okazało został odwołany. Nagle Michael Stipe nie pytany przez nikogo, powiedział: „Wiem, że są na sali dziennikarze z Polski. Chciałbym im powiedzieć, że jestem wielbicielem twórczości Brunona Schulza”. Z sali, na której było sześćdziesiąt, a może nawet siedemdziesiąt osób z wielu krajów, rozległy się głosy: „Bruno jak?” „Bruno?” „Jaki Bruno?” A on spokojnie mówił: „Schulz. Polak. Zamordowany przez Niemców. Pisarz, ale i rysownik. Jestem wielbicielem jego rysunków. Kupiłem nawet niedawno książkę prezentującą jego prace”.
Dobre trzy lata żyłem rozmowami z moim ojcem o książce, którą przygotowywał dla amerykańskiego wydawnictwa. Była ona przefotografowaniem, rozproszonych w prywatnych rękach i tych, które są w posiadaniu Muzeum Literatury, rysunków Schulza. Wśród nich było sporo znanych prac. Wiem, że ojciec jeździł w różne miejsca, bo ktoś miał np. jeden lub dwa rysunki. Nie wszyscy chcieli się zgodzić na fotografowanie tych prac. Przeważnie przekonywał ich fakt, że rysunki były robione przez Schulza na papierze, jaki znalazł pod ręką, np. na papierowej torebce, w którą pakowano dwa jabłka i że ten papier się rozpadnie, a rysunki trzeba zachować dla przyszłych pokoleń. Pamiętam jak mówiono, że on wykonał sto parędziesiąt, może dwieście rysunków – i tyle jest znanych. A ja wiem, że ojcu i panu Jerzemu Ficowskiemu udało się dotrzeć do pięciuset, co nagle i gwałtowne powiększyło liczbę znanych prac Schulza, które gdzieś istnieją. Gdy dowiedziałem się, że Michael Stipe ma książkę z rysunkami Schulza, pomyślałem sobie, że on nie może mieć żadnej innej tylko tę, którą przygotował ojciec, bo to była jedyna pozycja wydana na ten temat w Ameryce. Kiedy nazajutrz przyjechałem do Warszawy opowiedziałem oczywiście o tym ojcu, który już był bardzo chory, ale przytomny. Skojarzył artystę, ponieważ oglądał telewizję, gdzie można było zobaczyć teledyski. Powiedział: „Podoba mi się ten człowiek, zejdź do pracowni. Z tej a tej szafki, wyjmiesz teczkę i walizeczkę, i przyniesiesz mi”. Przyniosłem i okazało się, że są tam zupełnie unikatowe i mogę chyba powiedzieć – nieznane światu, a na pewno szerszej publiczności, rysunki Schulza, które są alfabetem. Namalował je dla swojego przyjaciela, nie jestem pewien kto to był (ale pan Jerzy Ficowski będzie wiedział), książkę-skorowidz. Przy każdej literze namalował rysunek. Ojciec powiedział: „On się nazywa Michael Stipe – to M i S”. Wyciągnął te dwie litery, dał mi i powiedział: „Jak go następnym razem zobaczysz to mu daj”. No i dałem mu te rysunki, ale już po śmierci mojego ojca. Spotkałem go w Wiedniu. Parokrotnie przechodził korytarzem, tak jak artyści przechodzą – nie widząc nikogo, a ja czekałem na swoją kolejkę. W pewnym momencie, a czekałem już 4 czy 5 godzin, wyjąłem te dwa rysunki i trzymałem w ręku. On przystanął, spojrzał na mnie, spojrzał na rysunki i powiedział: „To są rysunki Brunona Schulza!” Odpowiedziałem: „Tak, przywiozłem je dla ciebie. Za chwilę mam mieć z tobą wywiad i wtedy ci je wręczę”. I wywiad był. Czy doszłoby do niego bez tych rysunków? Nie wiem. W każdym razie odbyłem z nim króciusieńką rozmowę i powiedział mi wtedy o Schulzu to, co umieściłem w książce.
Kiedy po śmierci ojca porządkowaliśmy jego archiwum, pomyślałem sobie: „Uzupełnię Michaelowi jego nazwisko dalszymi literami”. Wtedy, gdy zobaczył dwie pierwsze powiedział: „Słuchaj, to będzie wisiało u mnie w salonie!” Więc pomyślałem sobie: „Dowiozę mu. Niech ma napisane Michael Stipe.” Potem widziałem się z nim jeszcze raz i powiedziałem: „To są brakujące litery”. Gdy wyjąłem je, powiedział: „Pamiętam cię, to ty mi przywiozłeś dwa rysunki Schulza”.
Ale wracając do początku pytania. Podczas wspólnej pracy w ciemni ojciec nauczył mnie cierpliwości. Trzeba było rozrobić wywoływacz, utrwalacz, wszystko wyczyścić i uważać, żeby kropla jednego płynu nie pojawiła się w drugim roztworze. To nie było tak jak teraz - cyfrowa obróbka i na komputerze można zrobić wszystko. Wtedy wszystko robiło się ręcznie. Ręcznie wywoływało się filmy, płukało, ręcznie robiło się każdą odbitkę i wszystkie powiększenia. Dzięki ojcu poznałem tajniki fotografii, lubiłem to, aczkolwiek nie za bardzo, bo miałem już muzykę i rower... Wciągało mnie to, ale nie do tego stopnia, bym objął po ojcu pracownię, co szybko zrozumiał. Może cudownie się zdarzy, że w drugim pokoleniu ta pasja odżyje, ponieważ moja córka zapisała się do szkoły fotografii, uczy się i bardzo ją to pasjonuje. Jest zachwycona, robi zdjęcia gdzie tylko może i widzi pięknie.
To piękne widzenie jest tym, czego właśnie ojciec mnie nauczył. Jeździliśmy wielokrotnie robić zdjęcia gdzieś w plenerze, w Żelazowej Woli czy Oświęcimiu. Widziałem jego spokój. Widziałem jak patrzy na niebo, jak się rozgląda. Nie było w tym nic z fotografowania, ale jednocześnie wiedziałem, że kiedy on tak patrzy i mówi: „tu to zdjęcie trzeba zrobić do dziesiątej rano”, to na drugi dzień zrobi to jedyne zdjęcie o 10.00 rano... i wyjedziemy.
Uczył mnie też kadrowania, pokazywania szczegółów, kolorów i sądzę, że to jest bardzo związane z muzyką – pomaga mi w słuchaniu płyt. Gdy zastanawiam się, jak zostały skonstruowane, ponieważ znam ileś tysięcy wzorów, jest mi bardzo łatwo zrozumieć przemyślenia autora. Gdy przeprowadzam wywiad zdarza się, że artyści pytają: „ale skąd ty to wiesz? To moja tajemnica, myślałem, że nikt tego nie widzi”, na co odpowiadam, że właśnie tak mi się tylko wydawało.

J.G. W radio pracuje Pan od 20 marca 1963 roku, mija zatem 40 lat od chwili, kiedy po raz pierwszy zasiadł Pan przed mikrofonem Rozgłośni Harcerskiej. Czy była to realizacja dziecięcej obietnicy złożonej po występie w wieku 7-8 lat przed mikrofonem PR: "ja tam będę pracować", czy przypadek?
Czy mógłby Pan ten fakt przypomnieć, jak i następujące po nim?

P.K. Nie ma przypadku. Miałem mniej więcej 7 lat, kiedy moja pani profesor ze szkoły muzycznej, wytypowała mnie do zagrania na fortepianie w radiu (w Studiu M-2, które dzisiaj jest Studiem im. Agnieszki Osieckiej), przy ulicy Myśliwieckiej. Fortepian stał na środku studia, ja miałem zagrać „Rzepkę”, a potem zapytać siedzące wokół 3-4-latki - „no i jak tam dzieci, czy podobała wam się „Rzepka”? Zagrałem, ale to zdanie było dla mnie tak sztuczne, że nie mogłem przez nie przebrnąć. Kilka razy ktoś instruował mnie - słuchaj powiedz to jeszcze raz inaczej, powiedz to weselej ...
Pamiętam, że przyjechaliśmy do radia taksówką i pamiętam tę taksówkę. To dziwne, jak silnie może się odcisnąć takie wspomnienie. Taksówki, budynku, wejścia, schodów, studia, fortepianu, dzieci, głosu, który słyszałem.
Potem tego nie pamiętam, ale moi rodzice przez wiele lat mi to mówili, że tego dnia oznajmiłem - ja tam będę pracować! I mniej więcej 10 lat później pojawiłem się na Myśliwieckiej. Rozgłośnia Harcerska mieściła się przy ulicy Konopnickiej w Warszawie (dawny budynek YMCA) i tam spotykaliśmy się raz w tygodniu w Klubie Przyjaciół Piosenki założonym przez Witolda Pogranicznego, autora popularnej audycji niedzielnej. Te same audycje były nadawane co godzinę, od 10-tej do 18-tej. Rozgłośnia ta działała na falach krótkich, które się jakoś dziwnie „roznosiły”. Przychodziły listy, że np. ktoś posłuchał
w „wysokiej” Skandynawii, natomiast nie było dobrze słychać w Warszawie. I właśnie tam, 20 marca 1963 roku, wziąłem udział w pierwszej audycji. Rozgłośnia Harcerska nagrywała wtedy u siebie i na Myśliwieckiej.
A w studio na Myśliwieckiej realizatorem był Wacław Grzybowski, nie żyje od kilku lat zaledwie, który po nagraniu zadawał mi różne pytania. Ja odpowiadałem. Najbardziej interesowało go, że jestem dopiero w IX klasie (dziś III klasa gimnazjum) i mam jeszcze kilka lat szkoły przed sobą. Potem zauważyłem, że rozmawia z Witoldem Pogranicznym. Okazało się, że on usłyszał „coś” w moim głosie. Nie wiem co, bo mój głos był straszny, dziecinny, szkolny, okropny. Ale zacząłem otrzymywać telefony od działu realizacji Polskiego Radia, czy nie wziąłbym udziału w audycji. Zwykle miałem kilka zdań do przeczytania, za co zresztą otrzymywałem pieniądze, ale realizator w tym czasie jeszcze mnie szkolił. Czytałem - Pan Wacław słuchał, potem pokazywał mi, w którym miejscu zrobić przerwę, gdzie wziąć oddech, gdzie postawić kropkę.
Teraz - malusieńka dygresja. Cały czas mi się zdaje, że w dzisiejszym świecie wszystko do nas mówi jeden człowiek, jeden wielki brat, który mówi do nas ze wszystkich miejsc, gdzie słychać głos i mówi do nas ten sam głos i tak samo. Przypominam sobie, jak pewnego amerykańskiego prezentera uczono, że się mówi „this is eeeNBiiiCiii!” A on mówił eNBiCi po prostu.
No i zacząłem robić te audycje w Rozgłośni Harcerskiej, dzięki czemu byłem najważniejszy w szkole i w ogóle. Źle się to oczywiście odbiło na mojej nauce i na moich stopniach. Ale jakoś skończyłem szkołę, a potem nawet studia.

J.G. Czy umiałby Pan wymienić wszystkie audycje (ich tytuły), które prowadził Pan przez te lata – czy wszystkie były (są) autorskimi ? Które z nich ocalały? Które lubi (-ł) Pan najbardziej? Czy próbował Pan policzyć ile audycji nagrał Pan w ciągu tych 40 lat pracy?

P.K. Ile? Od samego początku? Ja myślę, że potrafię je wymienić. To też kiedyś słuchacze mi policzyli. W tej chwili zegar przeskoczył 12 tysięcy. Wśród tego było 700 „Popołudnia
z młodością”, 1600-1700 „Minimaxów”, a to jest audycja, którą zacząłem robić we wrześniu (od 22-go) 1968 roku i z małymi przerwami ona istnieje do dzisiejszego dnia. To już prawie 35 lat. Pierwszy był „Klub przyjaciół piosenki” w Rozgłośni Harcerskiej, kiedy po raz pierwszy przed mikrofonem powiedziałem od razu pełne zdanie, zapowiadając piosenkę The Beatles „Love Me Do” i piosenkę Heleny Majdaniec „Pędzi, pędzi pociąg” czyli ”One Way Ticket” Neil'a Sedaki. Potem „30 minut rytmu”. Witold Pograniczny zaproponował mi po 2 - 3 miesiącach współprowadzenie z nim tej audycji. To było niespotykane wyróżnienie. A potem mini rzeczy, które właściwie czytałem dla Programu III, nie prowadziłem. Teksty napisane przez Witolda Pogranicznego, które przedstawiały sylwetki artystów ilustrowane piosenkami Cliffa Richarda, The Shadows i innych, wtedy ważnych. Potem była audycja, którą robiłem dla Programu III sam, nazywała się „Con Amore”. Prezentowała włoskie piosenki. Miałem przyjaciela, z którym chodziłem do szkoły, od pierwszej klasy do matury, który mieszkał
w Rzymie, wcześniej w Wenezueli, gdyż jego rodzice byli na placówce. I on mi przysyłał płyty, ale potem ja musiałem je mu odesłać. Ktoś, kto przyjeżdżał do Polski, przywoził mi 8 - 10 małych płytek, dwójek, dzisiaj się mówi singli. Wtedy nie było żadnych piosenek - ale włoskich szczególnie. Ktoś przywoził mi te płyty, ja je miałem dwa tygodnie, przegrywało się je na taśmę w radiu i potem one wracały do Rzymu. Ale u nas zostawały jako nagrania. I ja
z nich robiłem audycje o włoskiej piosence, a ponieważ kolega przysyłał mi także trochę informacji o tych artystach, więc miałem z czego zbudować tekst. Każdy chciał robić audycje o Cliffie Richardzie i zespole The Shadows, i Elvisie Presley'u, a o włoskiej piosence - nie.
Potem powstało „Studio Rytm”. 30 września 1965 roku. W Programie Pierwszym PR. Codzienna audycja z muzyką młodzieżową. Takie „30 minut rytmu” z Rozgłośni Harcerskiej tylko w najważniejszym programie. Był jeszcze Program II i już III, który był cały czas programem eksperymentalnym. Zaczynał się o 17-tej, kończył się o 23-ej. To prezes Włodzimierz Sokorski, podjął taką decyzję, żeby tę audycję wprowadzić. I ja tam zostałem zatrudniony. Nie było etatu, ale było coś w rodzaju umowy odnawialnej co pół roku. Byłem po maturze, nie dostałem się na studia. Spełniałem w redakcji wszystkie obowiązki
i otrzymałem dwa „odcinki” w tygodniu do zapełnienia. Nazywały się „NON-STOP Studia Rytm”. Potem prowadziłem kolejną, nazywała się „Rytmostopem po kraju i świecie”. Robiliśmy ją wspólnie z Tadeuszem Sznukiem. Następnie w Studiu Rytm obsługiwałem audycję „Sylwetka piosenkarza”, obsługiwałem też „Listę Przebojów Studia Rytm” (do ostatniego dnia).
Kiedy na antenie miała się pojawić audycja Witolda Pogranicznego, która nazywała się „Ulubieńcy naszych ulubieńców”, gdzie Piotr Szczepanik opowiadał o swoich utworach,
Andrzej Korzyński, kierownik, napisał mi na kartce papieru krótką zapowiedź – „rozpoczynamy dzisiaj zupełnie nową audycję, będziemy się spotykali codziennie” i ja to nagrałem. Zapowiedź doklejono do pierwszej audycji. I pewnie by została, gdyby nie fakt, że w dwa, czy trzy tygodnie później została powtórzona, w związku z czym odcięto ten początek i wyrzucono. Nie można było bowiem dwa razy wprowadzać audycji na antenę. Robiłem również ostatnią audycję Studia Rytm, zatem jestem tym człowiekiem, który był
w redakcji od pierwszego do ostatniego dnia, z przerwą w środku.
Zaraz potem powstało „Popołudnie z młodością”. 1 lutego 1966 roku. I ja tam zostałem
w jakiś sposób zwerbowany, ściągnięty. Ktoś usłyszał mój głos. Komuś ten głos do czegoś pasował. Zwracano mi uwagę, że był może odrobinę inny, może troszkę młodzieżowy. Kiedyś nawet usłyszałem człowieka, który decydował o czymś, o głosach, o ludziach,
i usłyszałem jak on powiedział - no ale zobaczcie jak ten Kaczkowski wymawia - The Beatles. Nie tak jak wszyscy: „Ze Beatles” albo „Dze Beatles". Usłyszałem to zdanie i byłem dumny. Czułem się tylko nieswojo, że ja to zdanie „podsłuchałem”, choć nie podsłuchiwałem, tylko ono do mnie dotarło. Być może ktoś powiedział – ten Kaczkowski się nie nadaje. A na to Bogdan Majchrzak (bo jego mam na myśli) powiedział, on mówi „Thy Beatles” tak, jak mówią w radio Luxembourg. No i może to zdanie gdzieś o czymś zdecydowało, że gdzieś mnie ktoś zostawił. Byłem przecież żółtodziobem, który prawie nie miał pojęcia o radiowej pracy.
"Popołudnie z młodością" to była szkoła. Codziennie o 10-tej spotkanie, o 11-tej wejście do studia. Do 13-tej praca, a potem pogotowie, do 16-tej, gdy audycja wchodziła na antenę nagrywana. Jeden raz trzeba było coś zrobić na żywo. Zginął Komarow, radziecki kosmonauta. Tego dnia audycja się zaczynała od felietonu „mimo, że kosmos pochłonął już pierwsze ofiary, to radziecki sztandar wysoko dzierży radziecki kosmonauta” i tak dalej, a ... on właśnie zginął.
Potem przyszła propozycja z Trójki czy bym nie robił „Minimaxu”. W Trójce robiłem pojedyńcze audycje, to tu, to tam. Widocznie znów mój głos został zauważony, czy może moja pasja muzyczna i pewna operatywność w zdobywaniu materiału płytowego, co wtedy było karkołomnym przedsięwzięciem. Minimax” zaproponował mi Andrzej Korman, ówczesny kierownik redakcji muzycznej. Potem była muzyczna Poczta UKF, potem „Mój magnetofon”, która się rozrosła do codziennej audycji, z cotygodniowego programu Witolda Pogranicznego o tym samym tytule. A kiedy ktoś z decydentów powiedział, że to nie może się tak nazywać, wtedy zmieniła nazwę na „Kiermasz płyt”.
W Trójce była jeszcze taka audycja "Korowód taneczny". Trwała 2 godziny, nikt nic nie mówił, tylko muzyka ładnie grała. O, to było bardzo przemyślane. Pamiętam jak Grzegorz Wasowski siadał nad taką audycją i dobierał te piosenki, żeby był w tym sens. Ja to nazwałem wtedy i czasami nazywam do dziś - układaniem domina. Kostki muszą się zgadzać. Bo nie można wrzucić, zamieszać w bębnie i wyjąć jak wypadnie. Myślę, że radio właśnie na tym polega, żeby wiedzieć dlaczego coś jest teraz, coś innego było przedtem. Jak się tego nie wie, nie czuje, to powinno się zająć zupełnie inną pracą. To najważniejsze, słuchacz nie może słyszeć zgrzytów, wszystko bardzo dokładnie oszlifowane.
Jakie były jeszcze potem audycje? „W tonacji Trójki”, „Zapraszamy do Trójki”- pierwsza audycja w Polskim Radiu z telefonami na żywo. Powstała w Trójce w 1973, skończyła się
w 1980-tym. Skończyła się ponieważ - „co tu będą ludzie na żywo opowiadać, prawda, szczególnie w gorące lato 80-tego roku”. Ale co jest ciekawe i cudowne, to to, że ta audycja, która przecież wprowadzana w tak trudnym okresie, przez tyle lat nie miała w sobie nic politycznego, nikt np. nie krzyknął „precz z komuną!”. Myślę, że słuchacze mieli dokładnie świadomość, że nie mogą zrobić sobie krzywdy. Boli mnie, gdy widzę, że w tej chwili odchodzi się od audycji z udziałem słuchaczy na żywo.

J.G. A Pół Perfekcyjnej Płyty?

P.K. Pół Perfekcyjnej Płyty wymyśliłem całkiem niedawno. Wymyśliłem jako swoją audycję, prezentowaną w ramach „Minimaxu”, ale kiedy zauważyłem, że się spodobała, tytuł
i zawartość, to rozszerzyłem, bo miałem taką możliwość, PPP do codziennego programu. Dlaczego Pół Prefekcyjnej Płyty? Ponieważ przez lata radio i ja w Trójce też - graliśmy całe płyty. Ale kiedy pojawiły się w Polsce zagraniczne koncerny, które te płyty promowały
i sprzedawały, to po pierwsze nie było już potrzeby, żebyśmy my odtwarzali te płyty
w całości, skoro one nie są tym zakazanym towarem, przemyconym gdzieś z dalekiego świata. A po drugie, nie można robić krzywdy ludziom , którzy zajmują się sprzedażą płyt, nie można po prostu jednego dnia pozwolić żeby pół miliona ludzi płytę zarejestrowało
i stwierdziło - po co mam kupować, skoro ja już mam? Rozmawiałem z wytwórniami, co by było gdybyśmy grali pół płyty? A oni odpowiedzieli - wspaniale! To wam zrobi dobrze,
a nam ewentualnie przysporzy zainteresowania. Komu się spodobało pół, to będzie chciał usłyszeć drugie pół. Szkoda mi tej audycji.
I tu mała dygresja - mnie się zdaje, że tak trzeba budować radio. Zrobić mały test, sprawdzić czy coś się podoba. Jak się podoba to trzeba rozbudować, jak nie, to zlikwidować póki nikt nie zdążył zauważyć, że było. Nie ma nic gorszego niż wprowadzać coś z wielkim hukiem, co po 2 tygodniach gdy okaże się totalną klapą, to wszystkie nakłady, reklamy wyrzucać do kosza ...

J.G. Czy Minimax jest najulubieńszą Pana audycją?

P.K. Nie, ja nie mam najulubieńszej. A w tej chwili w ogóle mam dwie, więc nie mogę mówić co jest moją najulubieńszą, skoro jedna się nazywa Minimax, a druga Milimax. Taką nową nazwę zupełnie na chwilę wymyślili słuchacze.

J.G. Według jakich kryteriów dokonywał i dokonuje Pan wyboru tematów do poszczególnych audycji?

P.K. U mnie nie ma tematów. Tematy zdarzały się w czasie Zapraszamy do Trójki przed wieloma laty. Przychodziło się do kierownika redakcji, który jeżeli był zachwycony, to biegł od razu do dyrektora i mówił – „pani dyrektor, Kaczkowski wpadł na taki niesamowity pomysł” i wtedy ja drżąc wchodziłem do gabinetu pani Ewy Ziegler i mówiłem, że wpadłem na taki pomysł, żeby zmierzyć słuchalność stacji przez włączenie lub zgaszenie stuwatowej żarówki w domu. Jak się potem zobaczy ile wyszło w centralnej dyspozycji mocy, podzieli przez sto, to bez kosztownych badań, oczywiście z pewnym marginesem błędu, będzie można to zbadać. I zrobiliśmy to. Mnie ten pomysł przyszedł do głowy w piątek, audycja była
w sobotę. I zrobiłem wszystko właściwie sam - łącznie z umówieniem się z panem inżynierem, który był tego dnia na dyżurze, że on przez telefon mi będzie opowiadał, czy skoczyły wskaźniki! No i skoczyły! Takie tematy przychodzą nagle ni stąd ni zowąd, coś nagle gdzieś zaiskrzy. A tak to właściwie ja nie mam tematów. Ja układam domino.

J.G. W latach 60 – tych pracował Pan również jako prezenter pierwszych polskich dyskotek, które to były dyskoteki – jak Pan tę rolę wspomina?
Czy lubił Pan to robić ? Czy, i jaki, istniał związek między tym co prezentował Pan na antenie radiowej, a prezentacją muzyki dyskotekowej?

P.K. W 1970 roku Franciszek Walicki otworzył pierwszą polską dyskotekę, zaproponował nam - kilku prezenterom oszałamiające warunki finansowe. Myślę, że nie było człowieka, który by się nie ugiął. A ja przecież marzyłem o takiej pracy. Cóż może być piękniejszego niż dzielić się muzyką i od razu widzieć reakcje publiczności. Widzieć czy jej się to podoba, czy nie. Oczywiście powiedziałem panu Franciszkowi, że mam 700 płyt, ładuję je w dwie walizy
i przyjeżdżam. Jego dyskoteka, to było cudowne przeżycie. Potem, kiedy ludzie zaczęli myśleć o dyskotekach jako o źródle zarobku, one się bardzo zmieniły. Pamiętam początek dyskoteki Remont w Warszawie. Pierwszego dnia było parę osób, drugiego kilkanaście,
trzeciego było pełno. I tak już zostało. Ale to był klub, do którego mogło wchodzić - wtedy mówiono - 250-300 osób, ale jak było 500 chętnych, to wpuszczano wszystkich. Zaczął się pojawiać alkohol, przemycany, albo kupowany na miejscu. Kiedy któregoś dnia na nowej,
odtwarzanej właśnie płycie (kosztowała mnie 500 zł., a bilet do Remontu 10 zł.), ktoś rozgniótł mi kawałek tortu, powiedziałem - dziękuję.
I z bardzo nielicznymi wyjątkami, więcej nie prowadziłem dyskotek. Wcześniej jeździłem jeszcze do Szczecina do dyskoteki, raz na miesiąc, w piątek wieczorem. Prowadziłem je
w soboty i w niedziele, wracałem w poniedziałek rano od razu na zajęcia, na uniwersytecie. To było dość męczące, ale młody organizm wszystko znosi. Potem zaczęły powstawać takie dyskoteki, do których normalni ludzie nie chodzili. To były dyskoteki dla cudzoziemców dewizowych, dla tych, którzy mówili „change money”, i dla takich prawie panienek z agencji towarzyskich.
A związek między tym co prezentowałem na antenie, a tym co prezentowałem w dyskotece był, ponieważ była to ta sama muzyka. Ja nie miałem więcej płyt. To znaczy było troszkę płyt, które były przyjemniejsze do tańca, a już mniej przyjemne do jakiś antenowych poczynań. To niewielki rozdźwięk. Ale ja szybko, bo w 1974 r. wycofałem się z dyskotek
i kiedy era disco 1976-77 zdominowała świat, nie miałem już tych problemów.

J.G.: Zdecydował się Pan na opublikowanie w formie książkowej swoich wywiadów, przeprowadzanych w ciągu wielu lat ze sławnymi muzykami. Co Pana do tego skłoniło? Czy w książce znalazły się wszystkie czy tylko wybrane rozmowy?
Dlaczego jest tylko jeden wywiad z polskim wykonawcą?
Czy zamierza Pan wydać kolejne tomy?

P.K.: Zdecydowałem się opublikować wywiady w formie książkowej, ponieważ radio jest ulotne i rozmowa zaprezentowana w radiu może być tylko dziś, tu i teraz. A słuchacze pisali, dzwonili, pytali: „Słyszałem, że był taki lub inny wywiad, czy można do niego wrócić, czy można go powtórzyć?” Nie wszystko można bez przerwy powtarzać, więc pomyślałem sobie, czemu nie miałoby się to ukazać drukiem, skoro prawie jest. Był to błąd, ponieważ dopiero później zorientowałem się, że coś co jest sztuką radiową nie jest tekstem do druku.
Największym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że wywiad, który dobrze brzmi w
radiu, aby ukazać się w formie pisanej wymaga dopiero pracy. To, co słychać
przez radio – zawahanie w głosie, tylko pół zdania bez orzeczenia – brzmi, w druku – nie może zaistnieć. I to był szok. Okazało się, że praca nad przygotowaniem tych wywiadów jest straszliwa, że to jest jak uczenie się
chodzenia. Miałem na szczęście grupę młodzieży uczącej się dziennikarstwa,
radia oraz entuzjastów, którzy bardzo mi pomogli.
Oczywiście, że w książce nie ma wszystkich wywiadów. Wiele z tych,
które robiłem dla radia i które były odtworzone – zginęło. Zostały skasowane, nie były archiwizowane, poszły w eter i nie było po nich śladu. Może ktoś je ma, bo nagrał sobie na kasecie. Wyjąłem, wydawało mi się, najciekawsze, nietypowe lub... niecodzienne. Wśród nich – paradoksalnie – był tylko jeden polski wywiad, który się zachował. Któregoś dnia byłem umówiony z Lechem Janerką na sobotę, ale okazało się, że właśnie w sobotę daje koncert. Mógł jednak przyjść w piątek. Nagraliśmy dwudziestominutową rozmowę, odtworzyłem ją nazajutrz, a taśma została. Gdyby przyszedł w sobotę „na żywo” jak inni artyści, śladu by nie było.
Czy kolejny tom? Myślę, że materiał na drugi i trzeci jest. Ale żyjemy w coraz bardziej zhamburgeryzowanej rzeczywistości i myślę, że nie każdemu są one potrzebne i nie każdy jest nimi zainteresowany. Podejrzewam, że gdybym
zgłosił się do jakiegoś wydawcy i powiedział, że mam do opublikowania
książkę pt. „100 największych tajemnic ludzi showbiznesu, z którymi
rozmawiałem, piłem i artystek z którymi kochałem się”, to byłaby
książką miesiąca. Natomiast ja mam te wywiady. Czasami były w druku, publikowała je albo prasa codzienna, albo jakiś miesięcznik – najczęściej „Tylko Rock”. Tak w radiu, jak i w druku muszą być dość krótkie. Przykład z ostatnich miesięcy. Pamiętam zdanie, które artysta powiedział: „Ja nigdy w życiu nie byłem w niczym dobry, w niczym z wyjątkiem układania słów, mam łatwość układania słów”. W gazecie przyjęło to postać: „Zawsze byłem dobry w układaniu tekstów” i koniec. Wydaje mi się, że to szalona różnica. Albo słyszę radość w głosie człowieka, który mówi: „Świetnie, że ma pan ten wywiad, a ile on ma znaków?” Odpowiadam: „A ile pan potrzebuje, bo jeszcze nie skończyłem i jestem na 14 tysiącach”. Na co on mówi: „No, ale ja mogę zmieścić najwyżej 4800”. Więc wiem, że ukaże się 1/3 tego wywiadu i trzeba to zrobić, żeby miał początek, środek i zakończenie, żeby poruszał ileś tematów, ale zwięźle. A są artyści, którzy lubią mówić – np. Marianne Faithfull czy Robert Plant. Dwuminutowa wypowiedź Roberta Planta jest normalna. Natomiast te 2 minuty w druku zajęłyby połowę wywiadu.
Widziałem też wywiad zrobiony ze mną. Rozmawialiśmy 30 minut,
poruszyliśmy 10 tematów, a w druku ukazało się pierwsze zdanie z każdego
akapitu, następne już nie. Ewentualnie doklejony był koniec ostatniego zdania, co brzmiało po prostu śmiesznie.

J.G.: Pańskie rozmowy – wywiady – z legendarnymi postaciami świata muzycznego pozbawione są truizmów, prostych nic nie znaczących pytań, egocentrycznych dygresji. Jak przygotowuje się Pan do nich? Co Pana najbardziej interesuje – osobowość artystyczna, stosunek do muzyki i wykonywanego zawodu, dbałość o perfekcję i technikę, filozofia życia rozmówcy?

P.K.: O, to bardzo piękne słowa już w samym pytaniu. Tak jak siadam do ułożenia
audycji, tak siadam do ułożenia wywiadu, zadając sobie pierwsze, podstawowe
pytanie – dlaczego? „Dlaczego robię to z tym człowiekiem i zadam mu takie, a nie inne pytanie?” I teraz są dwie szkoły – już mówię o wywiadach. Pierwsza szkoła jest taka: zadaję mu pytanie, ale i tak znam odpowiedź. To jest cudowna szkoła, ponieważ można ułożyć wywiad, który będzie ładny i zgrabny. Nie chcę się niczego dowiedzieć, tylko żeby on to a to powiedział głośno. I druga szkoła, którą obserwuję np. u jednego z najwybitniejszych amerykańskich dziennikarzy.
On nie ma pojęcia kim jest ten facet, z którym będzie rozmawiał przez godzinę. I np. rozmawia z Rodem Stewartem, który mówi: „pomógł mi gitarzysta – Jeff Beck..., a dziennikarz pyta: „Jak nazwisko? Jeff Beck? On żyje?” Rod mówi: „Tak i ma się dobrze”. To jest inny rodzaj szkoły. Dziennikarz nic nie wie, albo udaje, że nie wie, lub naprawdę nie ma czasu się przygotować. Ponieważ robi to bardzo często podejrzewam, że on nie wie.
Czasami zadaje takie zdumiewające pytanie, jak w rozmowie z zespołem The
Bee Gees, kiedy pyta: „Czy »Saturday Night Fever« i ten dysk, to było na
początku waszej kariery?” A oni odpowiadają: „Nie! To było 10 lat później!”
Na to on: „Naprawdę?!”
Moją metodą jest, że jestem przygotowany. Znam odpowiedź na większość podstawowych pytań, ale jestem też przygotowany na zadanie wielu pytań, na
które nie znam odpowiedzi. Zadam je dopiero w momencie, kiedy artysta
odpowie na pytanie podstawowe, w związku z czym mój wywiad wygląda jak
drzewko choinkowe – jest pień od niego odchodzą gałęzie i z każdej gałęzi
odchodzą gałązki. Zadaję pytanie z gałęzi, jeżeli widzę błysk w oku, widzę
zainteresowanie, to drążę, od gałązki jeszcze mała gałązeczka. Jeżeli widzę, że nie, to się wycofuję, wracam do pnia i idę w drugą gałąź. Wiele razy widziałem, że artyści przyglądali się mojej kartce i pytali: „Co to jest?” „To jest wywiad z tobą” – odpowiadałem. Przygotowuję się w ten sposób, bo wydaje mi się, że poszerzę swoją wiedzę, uzyskam to, co chcę uzyskać. Nie zawsze mówię artyście, że ja dużo wiem. Bardzo często jest tak, że podczas rozmowy artysta nagle pyta: „A skąd ty to wiesz?” Takie pytanie wydaje mi się wielkim komplementem.
Natomiast nie interesuje mnie nic, co mogłoby mu sprawić przykrość lub sprawiło że poczuje się zagrożonym. I gdy rozmawiam drugi raz z tym
samym człowiekiem, to on mnie pamięta. Tak było z Eltonem, który nigdy by
mi nie opowiedział o tym, jak brał narkotyki, jak się czuł, co przeżywał.
Znane są przykłady (z naszego kraju też), kiedy artysta mówi: „Jeżeli jeszcze jedno takie pytanie padnie, to koniec wywiadu”.
Albo: pada jedno, drugie pytanie i artysta mówi: „Ty znasz moją płytę?
Słuchałeś jej? Wiesz, kim ja jestem? Nie wiesz, to do widzenia. I wychodzi ze studia.

J.G.: Czy przeprowadzając te rozmowy próbuje Pan wykorzystać je także do przemycania własnych przemyśleń na temat tego, co w muzyce dzieje się i zmienia?

P.K.: Oczywiście. Nie powiedziałem tego jeszcze, a muszę to powiedzieć– to jest mój największy przywilej, moje największe szczęście, największy dar, jaki otrzymałem gdzieś z samej góry, że mogę rozmawiać z największymi tego
świata, że mogę dotknąć tej materii.
Obserwuję to, co robią artyści, słucham ich płyt, widzę czy idą w górę, czy są na huśtawce, czy też spadają i giną. Rozmawiam z nimi i pytam dlaczego. Tych, którzy się oparli i dali sobie radę, którzy znaleźli niszę i są w niej zupełnie szczęśliwi i bezpieczni i tych, którym się nie udało, którzy się miotają. Oczywiście, że tak. To, o co ja pytam artystów, jest często pytaniem o siebie. W ten sposób, jedyny, jestem w stanie ich zrozumieć.

J.G.: Czy ma Pan wpływ na wybór swoich rozmówców, jeśli tak to czy stosował Pan jakiś „klucz” w tym wyborze?
Czy są wykonawcy, z którymi bardzo chciałby Pan przeprowadzić wywiad, ale jak dotąd nie było takiej możliwości (okazji)?

P.K.: Jestem, jeszcze raz to podkreślę, w tym cudownym położeniu, że nie jestem omnibusem, który musi wszystko. Nie to, że mogę sobie wybierać, bo życie jest jakie jest i człowiek musi reagować na to, co napotyka na drodze. Myślę, że w moich wywiadach widać i słychać, że jeżeli kocham twórczość danego artysty to ten wywiad jest lepszy, jeżeli nie kocham, to wywiad jest poprawny. Można zrobić poprawny wywiad, mnie się zdarzyło, z artystą, którego muzyki nie odtwarzam, ponieważ mnie nie porusza.
Kiedyś powiedziałem: „Nie można odtwarzać wszystkiego tylko dlatego, że to
istnieje. Trzeba odtwarzać tylko to, co jest najważniejsze, co jest
najpiękniejsze.” Czasami ktoś mnie pyta: „Jak to się dzieje, że prezentuje pan w audycji 12 płyt i o każdej mówi, że jest piękna? To gdzie jest stopniowanie?”
Odpowiadam: „Stopniowanie się dokonało i te wszystkie utwory, które były
takie sobie zostały w domu. Po to przesłuchuje się 50 płyt, żeby można było
wybrać z nich 12 najlepszych utworów”. Każdy dziennikarz ma obowiązek
informować. Kiedy chcę zareagować na jakąś płytę, wtedy mówię, że ona
mnie tak bardzo nie poruszyła, ale dobrze jest wiedzieć, że istnieje. Natomiast to, co mnie porusza, wciąga, zachwyca ma swoje miejsce. Także z większą radością podejdę do wywiadu z kimś, kogo muzyka, myślenie jest mi bliskie.
Aczkolwiek akurat ten jeden wywiad, który zrobiłem z osobą, której twórczości nie odtwarzam, wywołał zgoła entuzjastyczne reakcje przedstawicieli wytwórni: „Panie Piotrze, jakaż to była znakomita rozmowa! To była najlepsza rozmowa, jaką ta osoba kiedykolwiek odbyła”. Po prostu rozmówczyni okazała się osobą uroczą, czarowną, mądrą, błyskotliwą, nadała 15 minutowej konwersacji szlifu i zakończyła ją efektywną puentą. A była to rozmowa, do której nie miałem (uwaga!) czasu się przygotować, gdyż było to gwałtowne zastępstwo w trakcie programu. Duch przeleciał.

J.G.: A cóż to za tajemnicza osoba?

P.K.: Niech to zostanie niedopowiedziane.

J.G.: A czy są jeszcze wykonawcy, z którymi bardzo chciałby Pan przeprowadzić wywiad?

P.K.: Taaak, jest ich mnóstwo, ale cierpliwości. To przyjdzie. To przyjdzie któregoś dnia. Nie można mieć wszystkiego dziś, bo co dalej?
Miałem przez ileś lat numer telefonu do Petera Gabriela, do domu. Dostałem go, poniewa wiedziano, jak bardzo mi na wywiadzie zależy. Czekałem na rozmowę z nim 20 lat, często widząc ten numer w notesie. Myślałem sobie: „No przecież nie zadzwonię i nie powiem: „Dzień dobry, chcę z panem porozmawiać”. Potem nagle okazało się, że oto rozmawiam z nim pierwszy, drugi, trzeci raz. Nie wykluczam, że znowu będę z nim rozmawiał, bo powiedział: „Jeszcze o tym porozmawiamy”. Ludzie mnie pamiętają. Nie wiem dlaczego tak się dzieje.
Nawet jak rozmawiamy przez telefon, to artysta mi mówi: „Pamiętam, myśmy
się spotkali w korytarzu, rozmawialiśmy 2 minuty. Pytam: „W korytarzu?” I
nagle sobie zdaję sprawę – tak! Rozmawialiśmy w korytarzu!

J.G.: Jakie znaczenie mają dla Pana wywiady z muzykami? Czy stanowią zajęcie stricte zawodowe, czy raczej osobiste, intymne? Czy są formą powiększania wiedzy o nich, ich muzyce, czy może grona swoich przyjaciół?

P.K.: Myślę, że tak, tak i tak. Oczywiście, że chcę wiedzieć o nich jak najwięcej.
Mam 150 książek, z których mogę się dużo dowiedzieć, ale czasem przez dwie
minuty w korytarzu dowiem się więcej, niż po przeczytaniu całej książki.
Dlatego przed laty marzyłem, żeby pojechać i obejrzeć koncerty, których w
Polsce nie mogłem zobaczyć, bo myślałem: „Nadaję te płyty i nadaję, a nie
wiem jak ci ludzie wyglądają. Chcę zobaczyć jak oni wyglądają, jak brzmią,
chcę poczuć ten nastrój”. Wtedy pojechałem i zobaczyłem 200 koncertów w
ciągu 2 lat. Zobaczyłem właściwie wszystkich, jak w tym przysłowiu: „Jeżeli
staniesz na Picadilly Circus w Londynie albo na Times Square w Nowym Jorku i będziesz tam wystarczająco długo, zobaczysz cały świat”.
Odpowiedź na drugie pytanie – też tak, oczywiście. To jest mi potrzebne do
mojej pracy. Im więcej się o artystach dowiaduję, tym lepiej ich rozumiem,
ponieważ przeszło to przeze mnie, przefiltrowało się i lepiej potrafię
wytłumaczyć słuchaczom. Bo przecież po co ja jestem? Po to, żeby
wytłumaczyć słuchaczom dlaczego (jeszcze raz to samo ważne pytanie) jest tak, a nie inaczej. Czasami kiedy czytam recenzję, w której ktoś opisuje jakąś płytę i pisze: „To beznadziejne”, to ja byłbym szczęśliwy, gdyby napisał: „Na moje głupie ucho – to jest beznadziejne”; albo – „Nie miałem czasu tego słuchać i to jest beznadziejne”. Czytam recenzję, w której człowiek pisze: „Ani jeden utwór z tej płyty nie zostanie w naszej pamięci”. A ja wiem, że na tej płycie jest utwór, który zostanie z nami na dziesięciolecia. Wiem o tym, czuję to, i zastanawiam się, czy człowiek, który napisał tę recenzję nie słuchał, czy nie słyszał? Teraz minęło 10 lat od opisanej chwili i utwór, o którym mówię jest najważniejszym w historii, czyli na razie ja miałem rację, poczekamy jeszcze 10 lat... Ja i usłyszałem i chcę słyszeć.


Z przygotowanych 40 pytań, udało mi się podczas pierwszego spotkania zadać dokładnie połowę. Drugiego, ani kolejnego spotkania, z przyczyn ode mnie niezależnych nie będzie - tak zapisałam w dniu ukazania się części trzeciej.
Do dziś nie miałam okazji wywiadu dokończyć, choć bardzo tego żałuję.