czwartek, 4 lutego 2010

"Ich jest dwóch, a ja jestem sam"

W ubiegłym tygodniu premier RP Donald Tusk wygłosił bardzo zgrabnie napisane przemówienie, którym uciął spekulacje na temat swojego kandydowania na fotel prezydenta. Zachowywał się jak Barack Obama, nawet przed najbardziej krytycznym okiem jawił się oto mąż stanu odpowiedzialny za swój kraj. Można zatem wyrazić podziw dla PR-aru premiera, osoby piszącej mu przemówienia oraz dla samego Donalda Tuska, który szybko się ucząc, intensywnie pracuje nad swoim politycznym wizerunkiem.
Myślę, że ma świadomość, że jest premierem bardziej polskiej inteligencji niż słuchaczy Radia Maryja i że ona znacznie więcej od niego oczekuje
i wymaga.
Życie polityczne zaczęło mnie interesować po 1989 roku, jako że czas jedynie słuszny jako absolutnie przewidywalny nie interesował mnie wcale. Kolejni premierzy nowych czasów, wyłączając Tadeusza Mazowieckiego, przejawiali coraz mniejszą skłonność do nabywania politycznej ogłady i podstaw dyplomacji.
Donald Tusk po kłótliwym megalomanie Jarosławie Kaczyńskim pokazał nieco inny styl sprawowania władzy, dając nadzieję na powolne, ale skuteczne zagnieżdżanie się kultury politycznej, by o osobistej nie wspomnieć.
Wiele razy dał przykład, że jego klasa jest ponad partyjną przynależność, w przeciwieństwie do miłościwie panującego prezydenta, który nie tylko nie potrafi wyjść poza ramy układu stworzonego przez swoje alter ego, ale i z savoir vivre’m jest na bakier.
Nie ukrywam, że taki styl sprawowania władzy znacznie bardziej mi się podoba, niż teorio-spiskowy, obciążony spektakularnym rzucaniem podejrzeń, czemu towarzyszył nieustanny show „łapania złodzieja" , głównie tam, gdzie go nie było.
Tak więc z przyjemnością wysłuchałam mowy Donalda Tuska, dzięki czemu upewniłam się, że moje przewidywania okazały się słuszne. Dla mnie bowiem żaden zdrowo myślący polityk nie rezygnuje z realnej władzy, w sytuacji kiedy „łaska pańska (czyli wyborców) na pstrym koniu jeździ”, a poza tym wspieram konsekwencję w realizacji rozpoczętych działań.
Słuchając przyjmowałam z uwagą i życzliwością deklaracje premiera, do momentu kiedy sam sobie podłożył nogę, wypowiadając zdanie: "ich jest dwóch, a ja jestem jeden".
Zdanie tyleż nietaktowne, co niepotrzebne, po którym pozostał wyłącznie niesmak.
Nie wiem czy to znajdowało się w przygotowanym na tę okoliczność tekście, czy premiera poniosło samozadowolenie, ujawniane błąkającym się co rusz po licu uśmiechem. Nie wiem też po co to zrobił, czy po to by się przymilić bliżej niezdefiniowanej części społeczeństwa, czy po to by zagrać na nosie zwolennikom obecnego prezydenta? Jaki to nie byłby powód, było to fatalne potknięcie.
Gdybyż bowiem użył nazwiska Braci, gdybyż użył żartobliwego kontekstu, wymowa niestosownego zdania byłaby zupełnie inna.
Panie premierze, nas jest ponad 35 milionów, z tego znacząca liczba to pana zwolennicy i pan też jest sam! Czy to coś zmienia? Nie, bo nadal jest pan premierem.
Oczekuję zatem, że będzie pan starał się tak szkolnych, dezawuujących błędów unikać.
A przy okazji: uważam, że najlepszą Pańską decyzją byłoby wsparcie kandydatury Andrzeja Olechowskiego na prezydenta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz