poniedziałek, 29 czerwca 2009

Przypadek - (opowiadanie)

To było niesamowite. Zatelefonowałam do niego, w odpowiedzi na jego prośbę.
Tym razem jechałam na dość długi okres czasu (zwykle byłam 3 do 5 dni, podczas których odwiedzałam wyłącznie rodzinę), więc wymyśliłam, że pierwszego dnia wyślę „tysiąc” smsów
i wykonam tyleż telefonów, by umówić się jak najszybciej ze wszystkimi, którzy będą mieli dla mnie czas. Okazało się, że wyjatkowo się ucieszył z mojego telefonu i zaproponował na spotkanie dzień jeszcze niewypełniony rodzinnymi zobowiązaniami. Potem dostałam ogromnie miłego smsa, który czynił ze mnie kobietę. Wprawdzie jestem nią od urodzenia, ale niestety bez koniecznego udziału męskiej uwagi, ta rzekoma kobiecość się rozpływa, unicestwia. Cieszył się, że będę wiele dni i szybko się zdeklarował z propozycją spotkania kolejnego, na co przystałam z radością. Znaliśmy się zawodowo od lat i – mam nadzieję – lubiliśmy, mieliśmy o czym rozmawiać, niekoniecznie monotematycznie, czyli wyłącznie na tematy zawodowe. Następne spotkanie zostało zaplanowane z dala od zgiełku, co w jakiś dziwnie sprzyjający sposób zapewniał uroczy letni ogródek z dyskretną obsługą.
Ku mojemu zaskoczeniu spotkanie było pełne jego nadziei i niewinnych aluzji, których
w pierwszej chwili nie zauważyłam. Od dawna moje znajomości ograniczały się do typowo ludycznego bycia ze sobą, wymiany myśli, wspomnień, żartów, w związku z czym zatraciłam instynkt bycia kobietą w każdej sytuacji. Czując się od lat jak przedmiot, nie jak podmiot spotkań, zatraciłam czujność i radość flirtowania. Poza tym pole zawodowych kontaktów od wielu lat zawężone do pojawiających się przypadkowo potrzeb, niemała odległość na pewno nie sprzyjają kwitnieniu towarzyskich związków. Słowem nie załapałam, że stałam się obiektem zainteresowania, niechcący podsycanego przeze mnie faktem wydłużonej obecności i nie odliczających się wszystkich spotkań. Siedząc w owym przyjaznym ogródku otrzymałam wiadomość od koleżanki, że oto niestety następnego dnia nie będzie mogła się ze mną spotkać, co spontanicznie przekazałam mu między wersami o krętych, politycznych losach naszej rzeczywistości, stanowiącej w danym momencie temat naszej rozmowy.
Ożywił się, zainteresował i szybko stwierdził, że da mi znać wieczorem, czy uda mu się znów wyrwać (wszak pracował, to ja miałam urlop), by się ze mną spotkać. Oczywiście czas wygospodarował, oczywiście tak poukładał wszystko, że kolejne tete a tete doszło do skutku, ale najpierw dyskretnie i taktownie zapytał czy może spacer w kierunku pobliskiego parku, nie byłby przyjemniejszy od miejskich ogródków. Wiedział, że mieszkam w pobliżu owego parku, sama, choć u rodziny, która na wakacjach. By uniknąć czekania na przystanku, umówiliśmy się u mnie. Gdy dotarł nieoczekiwanie spacer został przełożony na bliżej nieokreślony termin, a my nagle upojeni samotnością we dwoje, zaskakującym i nagłym obrotem sytuacji, staliśmy się sobie bliżsi, niż kiedykolwiek myśleliśmy, a może niż kiedykolwiek myślałam ja. Zamiast spaceru odbyliśmy seans czułych szeptów, smakowanych pieszczot, zaskakujących wyznań, zupełnie nie kontrolowanej pełnej szczęścia radości, czując się jak para nastolatków podczas pierwszego wspólnego wyjazdu na wakacje. Być może ta kompletnie nieoczekiwana sytuacja sprawiła taką eksplozję, a być może odpowiedzialne za to były uśpione emocje. Naturalnie jasnym się stało, że każda wolna chwila będzie nasza, tak więc odbębnialiśmy swoje zajęcia tak szybko jak to możliwe, by być ze sobą jak najdłużej, a kiedy mój urlop dobiegł końca, usłyszałam obietnicę rychłego przyjazdu do mnie.
Przypadek sprawił, że nieoczekiwanie świat wydał się inny, bardziej kolorowy i przyjazny,
a samotność przestawała straszyć...

czwartek, 18 czerwca 2009

In memoriam Michał Hilchen

Dziś pogrzeb Michała Hilchena. Mojego i ogromnego grona bibliofilów przyjaciela „od książki”, wspaniałego jej znawcy, gawędziarza, erudyty, jednego z ostatnich Mistrzów, którzy o książce wiedzieli prawie wszystko. Kokieteryjnie lubił powtarzać, że ten kto mówi, że już wie wszystko, tak naprawdę nie wie nic.
Człowiek instytucja, wieloletni prezes warszawskiego oddziału Towarzystwa Przyjaciół Książki, które starał się rozwijać poza stolicę, tworząc oddziały regionalne, prawdziwy miłośnik książek, zwłaszcza tych skrywających się pod łacińskim „rara et curiosa”, przez lata uczestnik aukcji bibliofilskich, admirator tych, którzy podobnie jak On uważali, że książka się nigdy nie zestarzeje i zawsze pozostanie nieocenioną wartością samą w sobie.
Każde spotkanie z Nim, każda okazja do rozmowy była jednocześnie okazją do czerpania ze źródeł Jego wiedzy i nieprzeciętnej umiejętności barwnego opowiadania.
Przez długie lata mojego uczestnictwa w aukcjach książki, zjazdach bibliofilów czy spotkań poświęconych tematyce zbiorów, stał się moim guru jako pracownika małej biblioteki naukowej, o niezłym księgozbiorze, a ośmielona Jego otwartością, gotowością do pomocy i bezpośredniością mogłam do woli korzystać z tych „nauk”.
Empatyczny, z galanterią traktujący swoich rozmówców i uczniów (poza antykwariatami pracował też m.in. w warszawskiej ASP i Bibliotece Zamku Królewskiego), posiadał rzadką dziś umiejętność wyrecytowania ułożonego na poczekaniu limeryku podczas różnej maści spotkań, gdzie zawsze rej wodził swoim tubalnym głosem, giętkim dowcipem i urokiem osobistym.
Był tym, który potrafił nienagannym językiem i ze swadą mówić długo i niezwykle interesująco na temat książek, ich historii, historii edytorstwa, introligatorstwa, bo i jego znawcą był. Myślę, że bez cienia przesady można napisać, że był człowiekiem renesansu, wielkim humanistą, ostatnim z wielkich bibliofilów, który pozostawi po sobie nigdy nie zapełnioną pustkę, bo nikt nie będzie umiał Go zastąpić.
Jego odejście uczyni Go pewnie nieśmiertelnym w pamięci tych, którzy mieli zaszczyt z Nim obcować i od Niego się uczyć. Ale czy przetrwa na zawsze pamięć o Nim i Jemu podobnych w tych plastikowo-hamburgerowych czasach, trudno przewidzieć.
Michale, parafrazując Jana Kochanowskiego „wielkie nam pustki uczyniłeś w domach naszych, tym nagłym zniknieniem swoim...”

piątek, 12 czerwca 2009

Cykl Listy do Klary: List do niego (opowiadanie)

Witaj,
piszę, bo zastanawiam się po co mi fundujesz te obiecanki - cacanki? Te słówka niewinne, choć chwytliwe, niepotrzebne ale prowokujące, niby nic nie znaczące ale mają być prorokujące? Po co ta zabawa w ciuciubabkę? Dawno z niej wyrosłam i nie chcę już sprawdzać jej skutków.
Tak, posłużyłam się wobec Ciebie małą prowokacją, by przekonać się czy mam rację i czy umiem przewidywać. No i szybciej niż myślałam moim oczom ukazała się w pełnej krasie Twoja hipokryzja i asekuranctwo. Kłamstwo, zwodzenie i tchórzostwo. Kluczenie i wiara w moją kobiecą naiwność. Zostaw mnie, proszę, w spokoju.
Nie budź mnie, proszę, ze starannie przez ostatnie lata budowanego letargu.
Nie budź mnie, daj mi żyć zadowoleniem z tego co czynię z dobrej woli, co należy do moich powinności, obowiązków, do świadomie zbudowanego, acz kruchego świata złudzeń i iluzji. Złudzeń, że jest dobrze, lepiej być nie może, a cieszyć się trzeba każdym dniem, deszczowym czy słonecznym. Że już nie czas na marzenia o innym, lepszym, „młodszym” życiu, bo i wiek dojrzały,
i powaga oraz rozwaga obowiązują.
Nie budź mnie, nie wywołuj schizofrenii pragnienia czegoś, czego nie ma, być nie powinno, choć być może. Bo to, co być może, to nie to, co prawdziwie mogłoby cieszyć i zadowalać, ale co stanowiłoby znów jakąś połowiczną złudę szczęścia.
Nie budź mnie, bo z takim trudem zasnęłam, pokonując upiory głęboko osadzonych, wrośniętych jak perz, marzeń, zasypując uprzednio pragnienie wygenerowanych przez gatunek homo sapiens potrzeb.
Nie budź mnie, bo ja tak naprawdę, bardzo chcę się obudzić, uczłowieczyć, sprawdzić czy jeszcze potrafię czuć jak szekspirowska Julia. Poczuć ten orzeźwiający powiew miłości, emocji z tym związanych, tych drżeń serca, mętnych myśli, bezrozumnych zachowań, odpływania krwi
z głowy do stóp, poczucia szczęścia jeszcze nienazwanego, ale już będącego szczęściem...
Nie oszukuj mnie, proszę, mówiąc o potrzebie dialogu, żalu za dłuższą przerwą w nim, nie czaruj męskością co to wszystko przeskoczy, nawet kompleksy wykluczy, nie bierz pod szpic zgranych schematów o potrzebie rozmowy, która pod pretekstem wymiany myśli, rychło ma zabłądzić w rejony od dialogu bardzo odległe. Nie obiecuj, „pomocy” w ducha podtrzymaniu, bo od razu okaże się, jak krótkie nóżki ma to niewinne kłamstwo.
Przecież doskonale wiesz o tym, że nie uznaję asekurantów, nie szanuję kłamców, nie akceptuję hipokryzji. Jeśli masz odwagę podpuszczać, tokować, zapewniać, to miej odwagę przewidywać skutki takiego działania, więc przede wszystkim podejmij dekalogową próbę „nie rób drugiemu...”
Zostaw mnie, proszę, w spokoju, bo ja już niczego nie chcę. Moje życie zatoczyło krąg i się skończyło. Teraz jest tylko trwanie, trwanie do zatrzymania zegara, a stare zegary źle znoszą silne wstrząsy.
Zapewniam Cię, że osiągnięcie tego stanu rzeczy, wymagało ode mnie całego szeregu psychologicznych zabiegów wyciszania, karczowania, zabijania.
Nie budź mnie zatem, nie sprawdzaj swej siły rażenia, bo jest ona zabawą samą w sobie i mogłaby być brzemienna w skutkach.
Miej nade mną litość...

wtorek, 9 czerwca 2009

Dwa oblicza "Tataraku" w reżyserii Andrzeja Wajdy

Wczoraj udało mi się wybrać do kina na niezwykle reklamowaną i recenzowaną nadzwyczaj pozytywnie ekranizację opowiadania "Tatarak" Jarosława Iwaszkiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy z Krystyną Jandą w roli głównej. Dla mnie kinomanki od urodzenia tak elektryzujące nazwiska twórców stanowią zachętę samą w sobie, by nie zapominać, że czasy jedynie słuszne można było kulturowo przetrwać między innymi dzięki filmom Wajdy. Poza tym chciałam sobie zestawić dwie wersje filmowe tego opowiadania, obecną z tą zapomnianą, z lat 60-tych,
z kapitalną w roli Marty Zofią Rysiówną. Niestety ta ekranizacja okazała się dla mnie nieporozumieniem, a w grze Krystyny Jandy nie znajduję symptomów roli życia, o której pisali recenzenci, a także mówiła sama aktorka w wywiadzie dla kolorowego pisma. Należy podkreślić profesjonalny warsztat artystki, a dalej tylko epatowanie bólem i śmiercią, które wyzierają
z każdego fragmentu filmu.To potwierdza, że dziś recenzje pisze się "pod” osobę reżysera czy aktora, a pełne zachwytu słowa miały pewnie spełniać rolę terapeutyczną dla Krystyny Jandy. Połowa filmu poświęcona jest właściwie przeżyciom aktorki w związku ze śmiercią jej męża Edwarda Kłosińskiego i film jest jemu dedykowany. Można zatem śmiało stwierdzić, że to obraz
o Krystynie Jandzie, nie o losach bohaterki opowiadania pani Marcie, młodym chłopcu i tataraku. Składa się jakby z trzech przeplatających się sekwencji: spowiedzi Jandy, uwag z planu filmowego oraz filmu „właściwego”, tego wedle motywów z opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Niestety w tej ekranizacji najmniej jest opowiadania „Tatarak”, a przeplatanka sekwencji sprawia, że za dużo w nim niedopowiedzeń w sferze literacko-fabularnej, spowiedź Jandy wydaje się zbyt intymna i niepotrzebne wydają się sceny z planu. To sprawia, że nie bardzo wiadomo o czym ten film jest, poza wrażeniem, że stał się dość jednoznacznie „dokumentem” o cierpieniu aktorki Krystyny Jandy, a nie o zauroczeniu Marty, żony szanowanego lekarza (którego znakomicie gra Jan Englert), młodym chłopcem, dla którego „przygoda” z umajaniem domu tatarakiem okazałą się śmiertelna. W filmie jest coś niemoralnego, coś co może trudno zdefiniować, ale o ile zapiski aktorki (na podstawie których powstała część scenariusza) są na pewno doskonałym materiałem na monodram, tak utrwalanie tego w filmie i to filmie o zupełnie innej tematyce razi „układaniem” się reżysera Wajdy z aktorką Jandą co do celu i wymowy „właściwego” tematu. Osobiście mam do śmierci stosunek szczególny, jest to dla mnie przeżycie głęboko intymne, przeżywane samotnie, w sercu (a raczej w głowie) i za nic nie chciałabym być obiektem „omawianym” ani tymbardziej „omawiającym”. To jest dla mnie okrutne, szczególnie w stosunku do – ponoć -bezwarunkowo kochanego człowieka i stanowi rodzaj psychicznego sado-masochizmu. Pół roku temu zmarła bardzo długo cierpiąc moja Mama, więc doskonale rozumiem grozę tego wydarzenia.
Poza tym należy docenić wajdowską malarskość ekranizacji, dbałość o szczegóły scenograficzne i profesjonalizm techniczny. Mimo tego mnie film rozczarował. Myślę, że Andrzej Wajda powinien bardziej skupić się na pracy jako ekspert i promotor młodych talentów, do których ma rękę wyjątkową, natomiast kręcenie filmów zostawić swoim następcom.

czwartek, 4 czerwca 2009

Jego Magnificencja Rektor...Człowiek Renesansu... Bon vivant...

4 czerwca to dla mnie data szczególna. I wcale nie dlatego, że w 1989 r. z radością uczestniczyłam po raz pierwszy - w ogóle – w dodatku w wolnych wyborach, ale dlatego, że 15 lat wcześniej 4.06.1974 roku w piękny słoneczny dzień, broniłam pracy dyplomowej na kierunku opieka nad dzieckiem z zajęciami praktyczno-technicznymi, u promotora, który był pierwszym, najmłodszym (miał tylko 39 lat) rektorem nowopowołanej w 1971 roku w miejsce Studium Nauczycielskiego, Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, doc. dra Mariana Jakubowskiego. Człowieka niepospolitego w każdym calu, mądrego, nadzwyczaj zdolnego, o wielkiej wyrafinowanej inteligencji, który językiem polskim władał jak Wołodyjowski szablą, wprawiając w zdumienie,
a często zakłopotanie swoich podwładnych, studentów, gości, interlokutorów. Był absolutnym mistrzem riposty, zgrabnej, zręcznej, często przewrotnej i niesamowicie wieloznacznej, co określało Jego szerokie horyzonty myślowe, renesansowy umysł, pozostawanie ponad podziałami ideowymi, a trzeba pamiętać, że działał i pracował w latach rozkwitu czasów jedynie słusznych z Gierkiem jako narodowym guru, kiedy powtarzano jak mantrę: „Wolno jest myśleć. Nie wolno jest tylko myśleć inaczej” (Żarko Petan). W praktyce znaczyło to, że formalnie musiał być członkiem PZPR, co wcale nie przekładało się na typowe w tym zakresie zachowanie wobec władzy. Rektor Jakubowski szanował przede wszystkim ludzi myślących „inaczej”, zwłaszcza kiedy przywiązani do odmienności myślenia konsekwentnie go preferowali. Potrafił wysłuchać z uwagą największych wrogów ideowych, bowiem w sposób niezwykle łatwy zjednywał sobie sympatię ludzi, jako człowiek otwarty, ciekawy świata i bez skłonności do odwetu.
A Jego mantrą były sentencje Stanisława Jerzego Leca: „nie wystarczy mówić do rzeczy - trzeba mówić do ludzi”, czy Karela Capka, że „tylko głupiec nie ma wątpliwości”.
Był też człowiekiem nieprzewidywalnym, bo np. przestrzegając służbowej elegancji, na moją
i moich kolegów obronę przybył w jasnych spodniach i bawełnianej koszulce polo, uprzednio instruując studentów o godnym wyglądzie zdającego. Na tym polegała jego przewrotność, jego chichot jako człowieka władzy, do której miał niesamowity dystans.
Był bardzo wymagającym partnerem, ale też posiadającym dar życzliwego słuchania, traktowania i pomagania osobom, które uznawał za zdolne. Lubił uczestniczyć w ich kreowaniu i w tym nie znosił sprzeciwu . Umiał wyzwalać pozytywną energię i wiarę w siebie bezinteresowną sympatią
i celną, choć bezpardonowo lapidarną oceną. Nie szanował ludzi uległych, miękkich, skłonnych do hipokryzji, dyspozycyjnych do bólu. Wtedy potrafił być bezwzględnym, zimnym, wykalkulowanym człowiekiem, ze skłonnością do złośliwego dokuczania, a nawet prześmiewania.
Nigdy nie zapomnę pierwszego z Nim spotkania, kiedy przyjechał prosto z Warszawy na spotkanie z bracią studencką, w ówczesnej auli WSN, przy dawnej Alei Zawadzkiego (dziś Armii Krajowej), kiedy to nikt specjalnie nie zauważył, niepozornego, podłysiałego blondyna
z wydatnym nosem, chętnie konwersującego z oczekującymi na spotkanie z Jego Magnificencją Rektorem nowej Alma Mater. I jakież było zdziwienie nas wszystkich kiedy ten już zaprzyjaźniony „kumpel” wszedł na scenę i nagle objawił nam się jako nasz rektor, zawstydzając wszystkich bezpośredniością, swobodą bycia, nienaganną, dowcipną i pełną polotu polszczyzną. Naturalność z jaką pełnił tą funkcję była wtedy czymś absolutnie niezwykłym i w pełni zaskakującym, nawet dla tych, którzy już mieli romans ze studiami.
Zadęcie i pompę zastąpił luzem, swobodą i ciepłym, trafnym dowcipem, choć faktem jest, że nie była to jeszcze oficjalna inauguracja roku akademickiego (pierwszy rok ze względów organizacyjnych zaczynał zajęcia już 15 września, krótko jeszcze obowiązywały dzwonki „na lekcje” i noszenie obuwia zmiennego, tak jak to było w przekształconym Studium Nauczycielskim!), a nieformalne spotkanie studentów nowopowołanej uczelni z jej pryncypałem. Niezależnie od wszystkiego, były to czasy dętej siermiężczyzny, a swada, ekokwencja , które przywiózł ze sobą były zupełnie nową jakością.
Zdobył sympatie wszystkich, głównie kobiet, bo szybko się okazało, że jest czuły na ich wdzięki, choć różnie się to kończyło dla samych zainteresowanych. Był rzutkim, skupionym na powiększaniu uczelni rektorem, ale np. świetnie się bawił na juvenaliach na pieczeniu barana, pomysłu mojego kolegi z grupy, nieżyjącego już Andrzeja Gąski (byłego pracownika dydaktycznego WSP w Opolu) i wcale Mu to nie przeszkadzało być surowym, wymagającym promotorem, dbającym o rozwój swoich podopiecznych przez wysokie wymagania źródłowo-bibliograficzne, które przy pisaniu pracy dyplomowej wskazywał osobiście w dużych ośrodkach bibliotecznych kraju.
Pot i łzy towarzyszące pisaniu pracy zostały nagrodzone pełną sympatii i empatii postawą rektora Jakubowskiego na obronie, kiedy stawała ona się bardziej rozmową o studiach i ich kresie niż faktyczną próbą weryfikowania nabytej wiedzy. Doskonale rozładowywał egzaminacyjny stres,
a jako świetny obserwator i wieloletni nauczyciel akademicki, umiał właściwie ocenić poziom przygotowania do pracy. Ci wszyscy, którzy się Go bali, a liczna była grupa takich ludzi (w pierwszym terminie nikt się do docenta Jakubowskiego na seminarium dyplomowe nie zapisał), potem nam „wybrańcom” przymuszonego losu zazdrościli. Nie tylko byliśmy pierwsi, ale
i mieliśmy atmosferę iście akademicką, sprzyjającą spokojnemu zdawaniu i obronie.
4 czerwca 2009 roku mija 35 rocznica tego pierwszego dyplomu, w grudniu 2009 roku 19 lat od chwili Jego śmierci. Zbudował, jak na owe czasy, dużą uczelnię humanistyczną, ale dziś już mało kto Go pamięta, częściej wspominając Jego słabości niż zasługi, a są one niepodważalne, tak jak niepodważalnym jest fakt, że już nigdy rektora takiego formatu uczelnia ta nie miała. Mam na myśli prawdziwie nieprzeciętną humanistyczną, renesansową osobowość, której nie ma potrzeby budować żadnego pomnika, bo siła emanująca z tej postaci obroni się sama.

Wspomnienie ukazało się w częstochowskim dwumiesięczniku kulturalnym "Aleje 3" nr 73 (V-VI)/2009

środa, 3 czerwca 2009

Mam dość! Refleksje na 3 czerwca 2009 roku

Nie mogę już tego wszystkiego słuchać! Mam dość!
Tak się składa, że we wrześniu 1980 roku tworzyłam Solidarność na uczelni,
w której pracuję 35 lat. Byłam wiceprzewodniczącą Komisji Zakładowej do chwili ogłoszenia stanu wojennego, kiedy to 13 grudnia 1981 roku, mając 4-letnie dziecko wyszłam z domu po 8.00 rano w "nieznane" by ratować wszelką dokumentację, w tym głównie osobową, naszej komisji. Mogłabym długo pisać o zwykłej organicznej pracy i działaniu w związku. Należę bowiem do tej grupy ludzi tworzących wolny związek zawodowy i działających tam z pełnym oddaniem, których nikt nigdy nie zauważył, a ewentualnymi naszymi osiągnięciami i sukcesami dzieliły się kreatury już po wygranych wyborach w czerwcu 1989 roku. Uznano, że wciąż zdelegalizowana Solidarność wraca do życia, za sprawą kilku nie mających nic wspólnego z czasem wrzesień 1980 - grudzień 1981 małych ludzi działających wyłącznie w imię swoich, partykularnych nie związkowych, interesów.
Będąc od 1991 roku na stanowisku dyrektora jednostki, nawet nie próbowałam ”wracać” na funkcję wiceprzewodniczącego, za to usiłowałam nawiązać kontakt z nowymi samozwańczymi
w pierwszym okresie władzami związkowymi uczelni jak i władzami centralnymi, z racji prób rozwiązywania problemów zawodowych, no i naturalnie dzielnie płaciłam składki.
O skutkach mojej przynależności w latach po czasach jedynie słusznych pisać nie muszę, bo myślę, że stała się ona udziałem wielu do mnie podobnych szeregowych działaczy i członków „naszej” Solidarności.
Zatem wypisałam się z towarzystwa adoracji Pięknego Mar(y)ana wyjątkowo butnego
i zarozumiałego, nie szanującego ludzi ówczesnego przewodniczącego. Dziś te wszystkie po- i przekrzykiwania się czy 4 czerwca 1989 rok to duży czy mniejszy i czyj sukces jest mi obcy, bo przez ponad półwiecze swojego życia nadal obserwuję, że Polakom najbardziej brakuje pokory
i samokrytyki.
Albo potrząsają szabelka, albo przypisują sobie rolę zbawców świata.
Uważam, że 4 czerwca to święto tych Polaków, którzy tego dnia poszli do urn wyborczych, czym spowodowali, że dziś Bracia mogą sobie przywłaszczać nie swoje osiągnięcia i sukcesy. Zbyt dobrze pamiętam kim byli w 1980 roku i co wtedy robili, a dziś najchętniej zrzucili by nawet Papieża z ołtarzy, byle tylko sobie przypisać fakt obalenia tzw. komunizmu!
I te wszystkie dęte obchody, te jakże polskie kłótnie, czy Gdańsk, Kraków czy Warszawa są żenujące! Te przedstawienia z ostentacyjnym wychodzeniem z Sejmu, jedynym miejscu, gdzie
w tym dniu Prezydent RP powinien być!
To wszystko bije po oczach li tylko megalomanią i zachwianiem równowagi w ocenie sytuacji. Warszawa jest stolicą Polski, w Warszawie mieści się Sejm RP, który oddał, czytaj przekazał władzę nowonarodzonym demokratom i tam powinny się skupić ewentualne obchody. Znacznie mądrzejszym byłoby zorganizowanie naszej niedouczonej w tych doskonałych „przewróconych” szkołach młodzieży zajęć z historii najnowszej w postaci spotkań z bohaterami tamtych dni, multimedialnych, merytorycznych odczytów i wycieczek, a nie celebrowanie czegoś, co niekoniecznie jest świętem celebrujących, a na pewno niektórych.
Dzielę się swoimi refleksjami, bo czuję się coraz bardziej obco w tym kraju i mimo, że "zbudowałam" (że tak nieskromnie powiem) cegiełkę tej naszej wciąż pseudo demokracji to trudno znieść te rzekomo merytoryczne i jedynie słuszne argumenty, to przypisywanie końcowi własnego nosa sukcesów, który jest sukcesem całkowicie zespołowym, szarych, zwykłych obywateli, a nie indywidualnym panów z dzisiejszego świecznika, na który wdrapali się po naszych plecach!