środa, 23 grudnia 2009

Wesołych Świąt!

Dzisiaj z nieba gwiazdka spada,
już przy stole każdy siada.
Śnieg za oknem mocno prószy,
stoi bałwan, marzną uszy.
Sanki dzwonią dzwoneczkami,
a na stole barszcz z uszkami,
karp ma minę niewesołą,
dzisiaj wszyscy go pokroją.
Dźwięk kolędy pięknie płynie,
wzruszenie w całej rodzinie.
Życzenia sobie składają,
prezentami wymieniają.
Bo Aniołek nie ma urlopu
w najważniejszą noc w tym roku.
W Dzień Bożego Narodzenia
ślę te życzenia
Joanna Grochowska

czwartek, 10 grudnia 2009

Awers czy "Rewers"?

Wybrałam się na szeroko omawiany w mediach, nagrodzony w Gdyni, nominowany do Oscara, film „Rewers” w reżyserii Borysa Lankosza z Agatą Buzek w roli głównej i bardzo już popularną muzyką Włodka Pawlika. Poszłam zaciekawiona, szczególnie, że jedną z aktorek grających główną rolę jest wielbiona przeze mnie Anna Polony, która stanowi gwarancję dobrego kina, a na pewno koncertowej gry aktorskiej.
Film zrobiony w konwencji czarno-białej (z niewielkimi fragmentami w kolorze), robiącej wrażenie dokumentalnej, z wkomponowanymi kadrami z polskich kronik z lat 50-tych, bo akcja toczy się w 1952-3 roku, ze starannym zachowaniem szczegółów epoki.
Zakwalifikowany do gatunku „czarnej komedii”, mimo dużych emocji w nim zawartych, toczy się dość leniwie. Zręcznie napisane role, mocno zarysowane postacie, tyleż zaskakująca, co mroczna fabuła, by o czasach jedynie słusznych w tle nie wspomnieć.
Nominacja do Oscara to – jeśli chodzi o pomysł na scenariusz - wyraźne piętno hollywodzkie. Jednak pomysł, by go osadzić w socjalistycznej rzeczywistości nadaje filmowi niecodzienny
i na pewno nie amerykański sznyt. Nie mogłam jednak, przez cały czas trwania filmu, uwolnić się od wrażenia pewnego przerysowania – przerysowania postaci, emocji, zachowań, zdarzeń, co być może było zamysłem reżysera. Dla mnie stanowi to jego słabość, bo nie mogłam się oprzeć wrażeniu nienaturalności gry nie tylko głównej bohaterki.
I jednocześnie znakomita Anny Polony w roli babci pozwalała śmiać się tam, gdzie szyta na miarę potrzeb roli życiowa mądrość przyjmowała szaty żartu lub pure nonsensu. Stonowana, oszczędna Krystyna Janda w roli matki i bardzo przejęta, z delikatną przesadą starająca się wtłoczyć w filmową postać Agata Buzek, to role wyraziste warsztatowo. Natomiast Marcin Dorociński upozowany na młodego stalinowskiego aparatczyka nie wyszedł poza poprawność zawodową, tak jak aktorzy drugiego planu.
Film wciąga, ale nie zachwyca, chwilami się dłuży i jeśli porównam słowa recenzji na jego temat, których udało mi się wysłuchać w radiowej Trójce z moimi wrażeniami, to ja czułam się rozczarowana i powiem więcej boję się, że Lwy Gdańskie są nagrodą lekko na wyrost, albo mamy tak słabe młode kino, a jeszcze słabszą bądź koniunkturalną ich ocenę. Film jest po prostu inny od zalewających nas propozycji głupawych komedyjek romantycznych, stąd staje się jakby automatycznie filmem ambitnym.
Do czarnych komedii mistrza Hitchcocka mu daleko, jeśli przerysowania traktować jak puszczanie oka do widza, to można uznać go za film przewrotny, a dostrzegając nierówną siłę aktorskiego warsztatu, to film staje się przeciętny.
Myślę, że odzwyczailiśmy się już od prawdziwie dobrego kina, dlatego łatwo przyjmujemy ledwie odmienność z dobrodziejstwem inwentarza. Film warto zobaczyć, ale nie jestem pewna czy należy się nim zachwycać.

środa, 25 listopada 2009

Grunt to "Teraz My"!!!

Jak co tydzień w poniedziałek 23.11.09 wieczorową porą do telewizji TVN, do swego programu „Teraz my” Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski zaprosili kolejnego gościa, którym tym razem był Wojciech Jaruzelski.
Panowie dziennikarze, jak to obecnie jest przyjęte w niepisanych kanonach telewizji żądnej sensacji, z wyjątkowym upodobaniem i diabelskim chichotem delektują się tzw. przyciskaniem do muru, zadawaniem tzw. trudnych pytań, wymyślając coraz nowe sposoby jakby swego gościa poniżyć, upokorzyć, obezwładnić, jednocześnie zachowując betonową konsekwencję w nie wyciąganiu wniosków z tych rozmów, nie ucząc się niczego, jedynie oddając się cynicznej satysfakcji.
Generał Wojciech Jaruzelski to nie Andrzej Lepper, pierwszy warchoł ni to partii ni to związku o wdzięcznej nazwie Samoobrona, który rzucił widły, zrobił parę drogowych blokad, wbił się w garnitur od Armaniego, by udając kogoś kim nie jest szybko wejść (na szczęście tylko „na chwilę”) na salony władzy. Wojciech Jaruzelski to doskonale wykształcony, politycznie oraz moralnie doświadczony człowiek, którego historia postawiła wobec niezwykle trudnych i jakże odpowiedzialnych decyzji, ze skutkami których stara się z godnością żyć.
Traktowany najczęściej cynicznie i wrogo przez interlokutorów, nie pozwala by rozmowy czy wywiady z nim były zaprzeczeniem szeroko pojętej kultury słowa i bycia, wychodząc z nich najczęściej niepokonanym, z zachowaniem dbałości o to by nikogo nie obrazić, nikogo nie oskarżać, a zawsze przepraszać i podkreślać to, czego nigdy nie słyszałam od żadnego piso- po- czy sld- lityka, że czuje się ODPOWIEDZIALNY za swoje decyzje.
Dla mnie, dużo starszej, od Prowadzących, daty jak napisałam na wstępie do blogu, wychowywanej przez babcię, przedwojenną nauczycielkę, która przywiązuje niemałą wagę do ciężaru gatunkowego słowa, poczucia godności, honoru, kultury osobistej, ma to znaczenie zasadnicze.
Andrzej Morozowski to w czasie ogłoszenia stanu wojennego 18-letni, jeszcze pewnie nie do końca opierzony, młody człowiek, Tomasz Sekielski to wtedy zaledwie 6-latek. Obaj Panowie jednak kreowali się w swoim programie na jedynych sprawiedliwych, usiłując za pomocą trzech pożałowania godnych, amatorskich klipów udowodnić martyrologicznymi zwierzeniami trojga pokrzywdzonych w stanie wojennym (właściwie dwojga, osoba trzecia była pokrzywdzona w 1986 r.) winę Generała, jako bezpośredniego sprawcę „z góry” i ”obnażyć” krew na Jego rękach. Chwyt tyleż prymitywny, co nieskuteczny, a przede wszystkim niestrawny, bo wielekroć odgrzewany. Pytania czy wierzy w Boga, czy jest tchórzem, czy może spać spokojnie itd. świadczyły jedynie o intelektualnej niemocy prowadzących.
Spektakl, który panowie w swoim programie urządzili był żenującym widowiskiem złego antenowego i politycznego smaku, braku dziennikarskiej etyki i kultury osobistej oraz bezgranicznie pozbawionego klasy wymuszania na generale zwierzeń, które pewnie ich zdaniem miały przynieść rozwiązanie zagadki generalskiego okrucieństwa.
Jak napisałam wyżej generał Wojciech Jaruzelski to człowiek z ogromną klasą, co można było zobaczyć w zachowanym spokoju, rozwadze oraz dyskretnej ironii, kiedy m.in. powiedział, że program przypominający swoją oprawą Moulin Rouge nie jest konfesjonałem, więc spowiadać się nie zamierza.
Takie audycje, w tak poważnej i z takimi ambicjami telewizji jaką jest TVN, u tak już doświadczonych i tyle razy nagradzanych dziennikarzy powinny być próbą wyjaśniania zawiłości historii, obiektywizowania jej, nie wyrazem mściwego braku szacunku wobec człowieka minionej epoki, którego dylematy decyzyjne przekreśliły na zawsze spokój w jesieni życia, za to pozwalają im czerpać dziś z dziennikarskiej wolności słowa i atrybutów demokracji.
Nawet delikatne i celne próby pokazania innych wydarzeń historycznych (np. zamachu majowego), dziś gloryfikowanych, jako wydarzeń mających także swój tragiczny epilog nie skłoniły Panów Morozowskiego i Sekielskiego do chwili refleksji.
Pragnę dodać, że nigdy nie byłam członkiem PZPR, do 1989 roku nie wzięłam udziału w żadnych wyborach, nie brałam udziału w szkolnym świętowaniu 1 maja (chodząc do szkoły świeckiej ryzykowałam wyrzuceniem ze szkoły), w 1980 roku tworzyłam „Solidarność”, byłam wiceprzewodniczącą Komisji Zakładowej do czasów stanu wojennego, po jego ogłoszeniu (a tam gdzie pracowałam trwał w tym czasie strajk) wynosiłam dokumenty, ratując je przed przejęciem przez SB, byłam przesłuchiwana i bardzo stan wojenny jako ograniczenie wolności przeżyłam. Pamiętam swoje emocje, ale staram się realnie i obiektywnie oceniać sytuację, która wtedy po trosze przypominała równię pochyłą, po której zjeżdżali m. in. warcholący się związkowcy, rozrabiacze, krzykacze i pseudo działacze różnej maści.
Wisząca w powietrzu wojna domowa była czymś daleko straszniejszym.
Nie czuję się na siłach oceniać li tylko negatywnie decyzji podjętej przez Generała, tak jak nie czuję się na siłach na każdym kroku go znieważać. Znacznie bardziej wolę gromadzić wiedzę o pozytywach wynikających z tamtych decyzji, a wszak to pierwszy prezydent państwa, do upadku którego się przyczynił... by następnie przyczynić się do narodzin państwa demokratycznego.
Smutne, że prowadząc w taki sposób rozmowę z Generałem (oraz innymi gośćmi) obnażacie panowie brak szacunku wobec niego (nich), ale przede wszystkim wobec samych siebie.

czwartek, 19 listopada 2009

Nagroda im. Zbyszka Cybulskiego dla Andrzeja Seweryna

Jakiś czas temu wysłuchałam w radiowej Trójce zapowiedzi dotyczącej przyznawania w tym roku nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, w tym pomysłu przyznania trzech jubileuszowych nagród specjalnych dla aktorów, którzy na tą nagrodę od dawna "zasługiwali", ale jej nie dostali, bo
w czasach jedynie słusznych nie było o to aż tak łatwo.
I zdarzyło się coś zupełnie dziwnego, bo w momencie kiedy prezes Fundacji Kino Jacek Cegiełka mówił o tym na antenie, ja natychmiast pomyślałam o Andrzeju Sewerynie... i co usłyszałam? Usłyszałam, że to właśnie on został wymieniony jako pierwszy nagrodzony wraz z Bogusławem Lindą i Joanną Szczepkowską.
Bardzo mnie to cieszy, bo istotnie są to osoby mające w historii polskiego kina bardzo mocne, zasłużone miejsce, a niedocenione z różnych powodów.
Jeśli chodzi o samego Andrzeja Seweryna, to aktor, którego pamiętam od pierwszych jego ról w Teatrze TV w latach 60-tych, kiedy wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Od tego czasu śledziłam przebieg jego kariery zarówno w Polsce jak i potem we Francji. Jest to jedyny, moim zdaniem, polski aktor, który zrobił prawdziwą karierę za granicą, jednocześnie robiąc ją bez nadmiernego rozgłosu, z pokorą wynikającą z poczucia służebności wobec sztuki, spokojnie, bez medialnego szumu jakim wspierał się w tejże Francji aktor jednej roli Wojciech Pszoniak. Andrzej Seweryn podobnie jak zmarły niedawno Zbigniew Zapasiewicz jest artystą, dla którego warsztat stanowi clou zawodu i który zdołał już pokazać, że nieustannie go wzbogacając sięga prawdziwych wyżyn aktorstwa. Widać to było m.in. w znakomitym filmie Teresy Kotlarczyk (a propos artystka znakomita, zupełnie w Polsce niedoceniona) "Prymas", filmie niezauważonym na festiwalu w Gdyni, ostatecznie nagrodzonym przez prezesa TVP, czy ostatnio na deskach Teatru Polonia w spektaklu "Dowód', w którym samo pojawienie się Go na scenie było przeżyciem nie lada gdyż rola jest w części milcząca! Grając ze swoją córką Marią Seweryn, osobą zdolną, ale bardzo nierówną aktorsko tym mocniej uwidocznił swój warsztatowy poziom.
Kilka lat temu ukazała się świetna biografia Andrzeja Seweryna autorstwa Teresy Wilniewczyc, która pieczołowicie dokumentuje jego drogę i aktorski rozwój.
Jestem więc całym sercem "za", bardzo się z tego cieszę i gratuluję!

poniedziałek, 16 listopada 2009

List do Włodzimierza Czarzastego i Roberta Kwiatkowkiego

Drodzy Koledzy,

przyglądam się od dłuższego czasu temu co dzieje się w radiowej Trójce (licząc od pierwszego mojego listu otwartego do przewodniczącego KRRiT, to ok. 8-miu lat) i cały czas czekam, że WRESZCIE coś zmieni się na lepsze. Po odwołaniu niejakiego Laskowskiego Witolda, który psuł to radio całe długie 5 lat i powołaniu Krzysztofa Skowrońskiego przyszła nadzieja, że Trójka powoli wróci do dawnej świetności, bo nie czarujmy się Panowie, była świetna, była inteligentna, była świętem słuchającego. Jako zwierze radiowe, wychowywane od 50-tych lat na tym teatrze wyobraźni wiem co mówię.
Niestety rozgrywki polityczne zbyt długo nie pozwoliły cieszyć się radością reaktywowania.
Jacyś nieznani mi przeciwnicy dobrego radia, w bliżej niezrozumiałym odwecie powołali Magdę Jethon na dyrektora Trójki, argumentując super merytorycznie, "że będzie lepsza", a cały dorobek Krzysztofa Skowrońskiego wykorzystali przeciw Niemu, za pomocą GW czyniąc z Niego złodzieja i skorumpowanego urzędnika.
Dziś kiedy (ponoć) zawiązała się koalicja medialna PiS i SLD nadal nie ma zmiany na stanowisku dyrektora Trójki (choć zakulisowo bardzo dużo się o tym mówi), która powoli dogorywa pod rządami osoby, która kompletnie nie ma koncepcji co dalej, a jej wartość usiłuje wmówić słuchaczom za pomocą samochwalenia, do czego wykorzystuje osoby o znanych i uznanych nazwiskach, którym można się tylko dziwić.
Podobno złożono propozycję powrotu na stanowisko dyrektora Trójki Krzysztofowi Skowrońskiemu, jednocześnie na wejściu blokując samodzielne dobranie zespołu (rozproszonego po zmianie na tym stanowisku), a jak mówi przysłowie (ponoć mądrość narodu) "po to kowal ma szczypce, żeby sobie rąk nie poparzył".
Na giełdzie fukcjonują chore pomysły typu Wojciech Reszczyński na dyrektora! (jakoś historia radia Wawa nie pozwala zaufać), Marcin Wolski na dyrektora! (już pokazał co potrafi w Jedynce, lepiej niech pisze dalej swoje zoo), czy Jacek Sobala na dyrektora! (może lepiej niech się jednak zajmie aktorstwem do którego został przyuczony? W Trójce już był jeden aktor, niejaki Michał Banach, jakoś roli życia nie zagrał!)
Żaden z tych panów się do roli dyrektora Trójki nie nadaje, są to znowu układy, koterie, znajomości.
Ponoć Ordynacka ma dużo do powiedzenia w sprawie namaszczenia nowego szefa tej anteny, więc może weźcie po prostu pod rozwagę Andrzeja Turskiego, który szefował już temu radiu, jest dziennikarzem tyleż doświadczonym co profesjonalnym w pełnym tego słowa znaczeniu, opcja polityczna się zgadza, w dodatku zrobiono Mu krzywdę nieprzemyślanymi decyzjami, odwołując Go ze stanowiska dyrektora Jedynki, by o ciągłej huśtawce w TVP nie wspomnieć.
Naturalnie najlepszym dyrektorem byłby Piotr Kaczkowski, ale obawiam, się że stan Jego zdrowia Mu na to nie pozwala. Trzeba Koledzy Kochani równać do lepszych, nie do gorszych
i zróbcie coś w tym zakresie, bo nie dość, że SLD zawiaduje ludowy trybun rodem z czasów jedynie słusznych, to jeszcze inteligencka Ordynacka przykłada do tego pomocną dłoń!
Liczę na wsparcie i pozdrawiam z Częstochowy!
Joanna Grochowska
Stowarzyszenie Ordynacka Częstochowa

środa, 4 listopada 2009

In memoriam Zbigniew Zapasiewicz

"Kochać i tracić, pragnąć i żałować,
Padać boleśnie i znów się podnosić.
Krzyczeć tęsknocie "precz" i błagać - prowadź!
Oto jest życie: nic a jakże dosyć...
Zbiegać za jednym klejnotem pustynie.
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie..."


Wiersz Leopolda Staffa "Kochać i tracić" z tomiku "Łabędź i lira" w obliczu śmierci Zbigniewa Zapasiewicza, nie kwestionowanego geniusza sztuki aktorskiej i aktorskiego warsztatu, ostatniego z wielkich starej dobrej polskiej szkoły, wydaje się mieć pogłębione znaczenie w obliczu kruchości ludzkiego losu.Od ponad 40 lat należę do grona admiratorów kina i teatru, który latami wydeptywał ścieżki do DKF-u, korzystał ile mógł z zaproszeń szkolnego kolegi Marka Obertyna do warszawskiego Teatru Dramatycznego, sycił duszę awangardowymi przedstawieniami Adama Hanuszkiewicza, chłonął tworzone w parateatralnej przestrzeni z udziałem najznakomitszych artystów polskiej sceny spektakle Teatru TV. Oglądane przeze mnie w stołecznym teatrze
w końcu lat 70-tych i początku 80-tych diametralnie różne role Zbigniewa Zapasiewicza w takich sztukach jak: "Ksiądz Marek" J. Słowackiego, "Pieszo". S. Mrożka, "Kubuś Fatalista" D. Diderota, czy "Operetka W. Gombrowicza skłaniały do formułowania wniosku, iż aktor zmieniał się niczym kameleon. Z majestatycznego, szlachetnego, pełnego powagi i skupienia, oszczędnego
i ascetycznego w gestach o wyciszonym głosie księdza Marka przeistaczał się w filuternego, rozwichrzonego, nadmiernie hałaśliwego i ruchliwego Kubusia Fatalistę, by następnie epatować intelektualno-filozoficznym dystansem migrującego wewnętrznie bohatera Mrożka. Teoretycznie można by przyjąć, że zmiana rekwizytów i scenografii do poszczególnych spektakli automatycznie przynosi także "zamianę" postaci, tymczasem dbający o perfekcjonizm "Zapas", zmieniał się niemal fizycznie do każdej roli, a Jego kreacje warsztatowo były dopracowane do granic absurdu. Wartość rzemiosła była dla artysty najważniejszą podstawą perfekcji zawodowej. W jednym
z nielicznych wywiadów w TVP mówił, że prawdziwie profesjonalny aktor powinien umieć zagrać wszystko nawet drzewo, zachowując jednocześnie własne wnętrze dla siebie, nie czyniąc z niego ekshibicjonistycznego atutu gry. Podkreślał wartość dystansu do samego siebie i granej postaci, której tworzenie winno opierać się li tylko na przesłankach zaczerpniętych z literatury. Ci, którzy nie mogli oglądać Go na żywo w warszawskim teatrze, mieli okazję do podziwiania kunsztu aktora w Teatrze TV, który niejedną rolę "Zapasa" i innych wielkich polskich artystów zapisał
w annałach historii sztuki teatralnej. Mnie najbardziej zapadła w pamięć pełna liryzmu i ciepła rola w "Godzinach miłości" z piękną i eteryczną, znakomitą aktorsko Martą Lipińską.Równolegle z teatrem i Teatrem TV Zbigniew Zapasiewicz grał w filmach m.in. u uznawanego za twórcę polskiego kina moralnego niepokoju Krzysztofa Zanussiego, gdzie stworzył - jak mawia dziś młodzież - kultowe kreacje, choćby w telewizyjnym "Za ścianą" czy fabularnych "Barwach ochronnych", dekadę później w fabularnym "Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową", "Personie non grata" czy aktualnie przedpremierowej "Rewizycie". Grał także
u Andrzeja Wajdy, tworząc bardzo wyrazistą postać dziennikarza w filmie "Bez znieczulenia". Później, zaproszony przez reżysera młodszego pokolenia Władysława Pasikowskiego, zagrał
w jego "Psach" rolę cynicznego i bezdusznego senatora Wencla. We wspomnianym tu telewizyjnym wywiadzie Z. Zapasiewicz mówił o bolesnym rozczarowaniu jakie przyniósł Mu film "Ocalenie" Edwarda Żebrowskiego, w którym własnym zdaniem wzniósł się na wyżyny filmowego rzemiosła, tymczasem film przeszedł niezauważony, schlastany przez krytykę,
a rola została bardzo nisko oceniona. Mówiąc o tym chciał podkreślić różnicę jaka jest między oceną pracy aktora dokonaną przez widzów i krytykę oraz samego artystę. Częstochowska publiczność miała okazję podziwiać Zbigniewa Zapasiewicza jako herbertowskiego Pana Cogito na deskach Teatru im. A. Mickiewicza, który to spektakl niestety rozczarowywał słabą dyspozycją aktora, co pozwoliłam sobie zrecenzować w "Alejach 3", niemniej stał się i tak świętem, bowiem rzadko artyści tej miary goszczą w naszym mieście. Z całą pewnością spektakl pozostaje
w pamięci jako zapis nie tylko trudnej i niejednoznacznej poezji wybitnego Zbigniewa Herberta, ale i przykład symultanicznego aktorskiego i człowieczego rozumienia tekstu. Podążając za wspomnieniowym artykułem Katarzyny Janowskiej w "Polityce" nr 30/2009, gdzie Andrzej Garlicki mówi m.in.: "uratowała Go miłość" żegnam wielkiego Artystę słowami Jana Lechonia:
"I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia. Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci."

Tekst ten powstał po śmierci Artysty do częstochowskiego dwumiesięcznika kulturalnego "Aleje 3" i ukazał się w nrze 75 (wrzesień-październik) 2009.
Czas Święta Zmarłych pozwala zamieścić go także na blogu.

piątek, 30 października 2009

Dziś tylko słów kilka

Właśnie dotarło do mnie, że minął już ponad miesiąc od ostatniego mojego wpisu, a to było spowodowane długą przerwą zdrowotno-urlopową, a teraz od niedawna niesamowitym spiętrzeniem (jak to przed końcem roku, bo jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy w ostatniej chwili nic się od PRL-u nie zmieniło!) prac w pracy... z żalem wielkim nie mogę rozwinąć skrzydeł,
a wręcz musiałam je na czas jakiś zwinąć.
A jest tyle do opisania, tyle do "ustosunkowania" się, tak jak choćby pomysł zatrudnienia na trójkowej antenie w piątek w czasie Piotra Kaczkowskiego Agnieszki Obszańskiej czy w paśmie Piotra Barona, Piotra Stelmacha. Słoneczna Trójka zamiennie z jakimś zupełnym wywiadowym bełkotem, pełnym błędów językowych, szczenięcych wygłupów to ma być radio publiczne za nasze pieniądze z abonamentu i od słuchaczy łaskawców wpłacających na TZJ? Swoją drogą zapał wpłacania skromny, bo uzbieranie nieco ponad 400 tys. to właściwie żart przy milionach słuchaczy... w dodatku gdzie ci naprawdę zdolni i gdzie ci oceniający (wybierający)?
A wypłacanie honorariów za koncerty w Trójce z owych darowizn jest prawem zabronione...
No cóż, zobaczymy co dalej zrobi Pani Magda, której już pierwszej nikt nic nie mówi...

piątek, 28 sierpnia 2009

Mała Trójkowa polemika

W dniu 22 sierpnia 2009 20:24 użytkownik Andrzej K.
napisał:
"Joanna Grochowska" <joanna.grochowska@bg.ajd.czest.pl> napisał(a):> Witam, w wolnej chwili proszę rzucić okiem, pozdrawiam> Joanna Grochowska>> http://joannagrochowska.blogspot.com/

Witam, a ja w wolnej chwili zachęcam do lektury lżejszego tekstu: http://www.kolec.eu/felieton/pr3_2009.htmPozdrawiam życząc takiego radia, jakie pamiętamy i na które wszyscy zasługujemy, AKPS.
Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się osobiście dotknięty faktem otrzymania tego listu. Jeśli jednak, z góry przepraszam za skorzytanie z tego adresu.
Cel nie jest komercyjny - niczego nie sprzedaję (poza własną opinią).
Andrzej alias kolec [www.kolec.eu]

Drodzy!
Z prawdziwą przykrością przeczytałem blogi Joanny i wpisy Andrzeja.Toż to jest jakaś obsesja.Zgadzam się, że odwołanie Skowrońskiego było skandaliczne, ale Jethon jeszcze nic złego nie zrobiła.Konkursy zmierzają w niebezpieczną stronę ale granicy jeszcze nie przekroczyły.Program na lato całkiem sympatyczny. Naprawdę wolałem "Słoneczną Trójkę" od przypominającego nieraz niedokończone rozmowy klubu "3" czy pseudointelektualne dysputy ala Semkowicz czy nawiedzoną Dobroń.Naprawdę nie wszystko co było w "3" w latach 70. 80, 90 było dobre. "Upadek Trójki zaczął sie od zbyt późnego powołania i zbyt wczesnego odwołania Miecugowa.Zegarłowicz robił co mógł, ale gdyby miał taką kasę jak Laskowski.Kaczkowski poprawił muzykę (koncertowe radio).Laskoś od 2002 pikował w dół.Skowroński (jedyny pożytek z PIS-U) wyprowadził radio na prostą.Na razie Jethon tego nie niszczy i zobaczymy jaka będzie jesienna ramówka.Nie wiem jaki ma sens pisanie czegokolwiek do Schetyny.Skąd ten atak na Owczarka.Naprawdę nie rozmieniajmy się na drobne. Pomysł na "znak jakości" nie jest zły.Bardziej się boję tego kto będzie następny.Radio musi być nie tylko dla najbardziej konserwatywnych słuchaczy.I bądźmy szczerzy poza Wasowskim nikt naprawdę wartościowy nie odszedł.A Lista Barona (to zasługa Skowrona) jest muzycznie ciekawsza niż Niedźwiedzia.Nie ośmieszajmy idei "Ratowania 3" krytykowaniem wszystkiego co nowe i inne i pisaniem listów.PZdr.Koliber
P.S. List troszkę chaotyczny ale chciałem poruszyć wiele wątków.

Witaj!
Nie rozumiem dlaczego moje pisanie blogowe przyjąłeś aż z „prawdziwą” przykrością”, skoro ono jest jedynie "dowodem" na konsekwencję linii obrony Trójki, którą przez ponad 5 lat można było obserwować w moich działaniach.
Zawsze pisałam i podkreślałam, że nie wszyscy musimy się ze sobą zgadzać w sprawie starej czy tej trochę nowszej Trójki, natomiast jedno jest pewne, pryncypium sprawy był jej poziom, czy jak kto woli "misja".
Poziom Trójki od czasu odwołania Piotra Kaczkowskiego nieustannie przez 5 lat spadał i nigdy się z Tobą nie zgodzę, że można woleć Słoneczną Trójkę od audycji Anny Semkowicz (jakże jej brak!) czy nawet „nawiedzonej” Grażyny Dobroń, która robi o wiele więcej dobrego dla słuchaczy niż "ST", która NIC z misją nie miała wspólnego, a obrażała jedynie ich szare komórki.
Klub "3" był doskonały do czasów dyrektorowania Piotra Kaczkowskiego, obecnie wraz z Jerzym Sosnowskim na czele jest pseudointelektualnym zabieraniem innym czasu.
Ale takiego pseudointelektualnego zabierania czasu na antenie obecnej Trójki jest znacznie, znacznie więcej, począwszy właśnie od idtiotenkonkursów, tylko nabijających kasę TP, co zawdzięczamy właśnie nowej Pani Dyrektor.
Poziom radia publicznego to nie tylko poziom fachowy i merytoryczny autorów prowadzących swoje audycje, to także ich moralna wobec słuchacza, siebie samych i przełożonych postawa, a tej obecnie jak na lekarstwo.
Przyjmowanie przyjaciół i znajomych Królika, bez uprawnień zawodowych, to jest to czego być nie powinno w radiu publicznym.
Dyrektor M. Jethon wewnątrz radia zrobiła już trochę złego, brak już bowiem części tych, którzy reprezentowali jakiś obiecujący poziom, by o zawodowcach nie wspomnieć i zastąpiła ich np. jakąś grejzerująco-sepleniącą dziewuszką o ptasim czy ptako-podobnym nazwisku, idealnie pasującym do jej nie pasowania do mikrofonu.
Nawet Wojciech Mann jedzie wyłącznie na swojej „wielkości”, oferując rano czasem takie teksty, że ręce i nogi opadają, jakby zapomniał, że ma do czynienia z przynajmniej równą sobie inteligencją, chociaż... chociaż może niekoniecznie, bo słynny target, który ocalał po Witoldzie Laskowskim, to niekoniecznie ludzie z IQ 140.
A jeśli nie niszczeniem Trójki jest np. odwołanie Barbary Podmiotko, to gratuluje takiego myślenia.
Nieważne czy jestem konserwatywna czy nie, a tak w ogóle to na czym mój konserwatyzm polega? Że cenię poprawną polszczyznę, ładne, mądre słowo i dobrą muzykę? Że nie chcę by ze mnie przez 3 godziny w Tu Baronie robili idiotkę, każąc zgadywać kto to jest, podając w każdym zdaniu rozwiązanie?
Wybacz, ale może dlatego, że mam tyle lat ile mam, nie godzę się już na bylejakość, prostactwo zarówno umysłowe jak i obyczajowe, szczególnie, że płacąc abonament jednostkowo tą instytucję utrzymuję i mam pełne prawo oczekiwać zadowalających moje uszy programów.
Mariusz Owczarek nie nadaje się w ogóle na antenę, a jest to zdanie fachowców, bo facet psuje najlepsze godziny piątkowego wczesnego popołudnia. Brak mu osobowości, nawet na miarę Anety Wrony.
Naturalnie można się nim zachwycać jeśli się nie zna prezenterów prawdziwej Trójki. Marek Niedźwiecki niedopieszczony w takim stopniu jakim oczekiwał od Krzysztofa Skowrońskiego poszedł sobie (nomen omen za namową Adama Fijałkowskiego, obecnego głównego doradcy dyrektor M. Jethon) do Złotych Przebojów no i co? Trójka straciła sporo ze swego szyku, nawet jeśli lista Piotra Barona jest lepsza. Przypomina mi to czas, kiedy Wojciech Mann odszedł w glorii
i sławie z Trojki "do swojego radia" chełpiąc się, że nareszcie będzie mógł robić co chce, no i co
z tego wyszło? Nie dość, że nie zrobił dobrego radia, to potem długo czekał by wrócić do Trójki, obecnie grając pierwszego obrońcę.
Grzegorz Schetyna jest pierwszym po Bogu, który jak inne polityczne gadające głowy ma dużo do powiedzenia, gorzej z realizacją, stąd pomysł napisania do niego listu, by go zainteresować jak naprawdę przebiegają demokratyczne procedury w wydaniu jego partii. Naturalnie, bez złudzeń, bo ta partia NIGDY nie odpowiadała na żadne listy, nawet będąc
w opozycji.
Pomysł obecnego Znaku Jakości Trójki jest po prostu cynicznym odwracaniem uwagi od tego co się robiło pięć - dziewięć lat wcześniej doprowadzając do takiej, a nie innej sytuacji i staje się robieniem wody z mózgu młodym słuchaczom, którzy warto by poznali prawdziwą Trójkę, nie jej wielce życzeniowe popłuczyny.
Listy mówią prawdę, co wcale nie oznacza że musisz się z nimi zgadzać.
W życiu cenię przede wszystkim zasady, honor i takie tam niemodne bzdury i mimo wieku płynący czas uznaję za niezbędny w zmianie oblicza świata (w tym radia publicznego), co nie znaczy jednocześnie, że ma to być świat pełen bylejakości, słowno-muzycznych hamburgerów, naciągań, pseudo-ratowniczych działań itd.
Można zapytać dlaczego nie przywrócono sklepiku trójkowego, który sprzedawał płyty ze znakiem jakości Trójki i promował wykonawców godnych tego miana? Dlaczego Trójka nie ma patronatów medialnych nad ważnymi koncertami? Dlaczego zwolniono doskonale działającą na rzecz ambitnej Trójki dziewczynę z działu PR-ru?
Kto i jak będzie rozliczał te pieniądze? Kto będzie oceniał, komu znak przyznać? Dla mnie to ważne, a informacji brak.
A Polskie Radio w całości począwszy od góry na dole skończywszy ma w wielkim poważaniu co mówią słuchacze, mimo, że dzięki słuchaczom mają pracę.
Pozdrawiam
Joanna

piątek, 14 sierpnia 2009

List do Ministra MSWiA Grzegorza Schetyny i Podsekretarza Stanu Tomasza Siemoniaka

Szanowny Panie Ministrze!

Pozwalam sobie zainteresować Pana bulwersującą mnie sprawą Programu 3 Polskiego Radia.

To co od wielu lat dzieje się w i z Trójką jest żenującym pokazem wyścigu władzy i kto komu pokaże, że jest silniejszy, co nie ma absolutnie nic wspólnego z tzw. dobrem mediów publicznych i nadużywanym by nie rzec całkowicie zużytym słowem "misja".

Nieuzasadnione odwołanie Krzysztofa Skowrońskiego z funkcji Dyrektora Trójki, który po ponad 5 latach tratowania tej kultowej, elitarnej anteny przez Witolda Laskowskiego, zdołał ją nieco odbudować i zatrudnienie na Jego miejsce Magdaleny Jethon, osoby, którą Zarząd PR zarekomendował wzniośle jednym słowem jako "lepszą", a która brała czynny udział w owym tratowaniu i która po kilku miesiącach swego "panowania" pokazuje, że nie tylko nie ma koncepcji na nią, ale powoli zaczyna się zbliżać do ideału komercyjnej Słonecznej TrUjki.

Jak zwykle w takich sytuacjach zwolnieni zostali najlepsi dziennikarze (bo tych najlepszych z najlepszych brakuje od dawna dzięki radosnej twórczości Witolda Laskowskiego),
w tym doskonale dzialający PR-wcy Programu 3, dla których niemożliwe stawało się możliwe, dzięki czemu Trójka mogła zdobywać pieniądze na ciekawe pomysły. W ich miejsce osobistym doradcą Pani Dyrektor w tym zakresie został były wicedyrektor Trójki Adam Fijałkowski, prawa a szczególnie lewa ręka Witolda Laskowskiego. Tenże, naśladując pomysł Jurka Owsiaka, podpowiedział obecnej Pani Dyrektor iście szatański pomysł powołania Komitetu Miłośników Trójki, który będzie zbierał publicznie pieniądze na promowanie "młodych
i zdolnych" oraz ratowanie Programu 3, przy okazji czyniąc z reklamy chwytliwy majstersztyk, za którym się nic nie kryje.
Moje wątpliwości w tej sprawie i ocenę zamieściłam na swoim blogu, którego link załączam.
http://www.joannagrochowska.blogspot.com/

Jestem też zdania, że pora najwyższa przeprowadzić porządny remanent w pojęciu abonament (na blogu także i nim się zajęłam), który na pewno wystarczyłby z nawiązką na utrzymanie publicznego radia, w tym Programu 3, pod dyrekcją nie "lepszych", a najlepszych, bo tylko na takich ta antena zasługuje.

Z poważaniem
Joanna Grochowska

Tenże list przesłałam także do Tomasza Siemoniaka, obecnego pierwszego zastępcy ministra Grzegorza Schetyny głównie dlatego, że swego czasu (w ponurych "laskowskich" czasach) był On członkiem Zarządu PR i nawet z pewnym przejęciem odnosił się do naszego protestu, odpowiadając na mój (i pewnie innych) list.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Komitet Miłośników Trójki - rozważań ciąg dalszy

Minęły raptem dwa czy trzy dni od hucznego ogłoszenia na antenie Programu 3 PR powołania do życia Komitetu Miłośników Trójki, a już wczoraj Piotr Baron przedstawił w swojej audycji pierwszą młodą zdolną, którą ponoć warto wyróżnić Trójkowym Znakiem Jakości, inaugurując tym samym trójkową działalność pomocową. Owa młoda, zdolna to jako żywo dość kiepskiej jakości kolejny klon Gaby Kulki, a przedstawiona przez redaktora Barona jako piosenkarka, stwierdziła z wrodzoną sobie wyjątkową skromnością, że to za mało, bo ona pisze jeszcze teksty... Nawiasem mówiąc, kto poza redaktorem Baronem o niej słyszał, gdzie w swojej zapewne długiej karierze śpiewała, by użyć określenia "piosenkarka", tego nie wie nikt.
Piszę o tym dlatego, że od chwili poczęcia KMT zastanawiam się kto ten firmowy znak Trójki będzie przyznawał (przyznaje?), kto będzie (jest?) dysponentem zbieranych pieniędzy, kto zasiądzie w zacnym jury? Publiczna zbiórka pieniędzy z uzyskaną zgodą samego Ministra, nadal pozostaje tylko zbiórką, a nie preliminarzem kontrolowanych wydatków. Można je zatem wydawać jak się chce, na luzie, bez obaw kontroli i ponoszenia konsekwencji, czyli żyć nie umierać, ciesząc się z naiwności wpłacających! Można w tym wielce pojemnym pojęciu „młodzi zdolni” zmieścić wszystkich przyjaciół i znajomych Królika, odwzajemniając się w końcu nie byle jakim nazwiskom wspierającym ten chwytliwy, sprytnie zaplanowany oszukańczy majstersztyk!
Słowem powtórka z rozrywki, czyli dotychczasowego wykorzystywania abonamentu na tzw. misję, której, jak rozumiem, mają służyć owi młodzi zdolni!
Jeśli przyjąć założenie, że w niedługim czasie Pani Magda za niekonieczne godne przejęcie stanowiska dyrektora Programu 3, po prostu z niego wyleci, bo np. Krzysztof Skowroński wygra sprawę w sądzie pracy (jeśli takową założył), bądź zaprzyjaźniona miotła innego reformatora Trójki zechce na tym stolcu posadzić przyjaciela swego Królika, można być pewnym, że ta dęta inicjatywa sama się zwyczajnie rozleci, a pieniądze znalezione w kasie zostaną wydane zgodnie z wydłubanym z nosa nowym i na pewno arcydobrym pomysłem nowego pryncypała tego kiedyś zacnego radia!
Jak pisałam poprzednio, to co słychać na antenie jest zaprzeczeniem trójkowego znaku jakości, bo trudno klon Słonecznej Trójki, tym razem o nazwie Na lato uznać za audycję misyjną. Dziwnie przypomina laskowskie czasy i właściwie straszy perspektywą ich powrotu. Nie ma tu żadnego wytłumaczenia faktem, że to kanikuła, bo osoby w moim wieku, ale i młodsze pamiętają, że do 2000 roku nawet letnie ramówki były prawdziwym znakiem jakości (w czasach jedynie słusznych był to znak jakości "Q" - to jako przypomnienie młodszym słuchaczom).
Obrazu obecnej Trójki, a może już po trosze TrUjki dopełnia głupawa powieść "Nieludzka komedia" czytana przez rozminiętego z aktorskim powołaniem Rafała Mohra, bo to co najlepsze, co misją jest albo się o nią ociera, znów zostało gdzieś po nocy... W dodatku ten Najlepszy z najlepszych, ten który powinien honorowo przewodniczyć wyławianiu perełek, zniknął z anteny. A czy w ogóle ktoś (czytaj Pani Magda, która pierwsza powinna o tym pomyśleć i powiedzieć) brał pod uwagę taki pomysł, poza wykorzystaniem w reklamówce Jego głosu sprzed wielu, wielu lat?
Komitet Miłośników Trójki jest zatem dla mnie bańką mydlaną, której żywot jest ogólnie znany lub może raczej garścią piasku, która chwilę pozostaje w dłoni, po czym przesypuje się przez palce.
Jak ta chwila długo będzie trwać zależy w dużej mierze od prawdziwego oddania (ideowego i finansowego) „wiernych” słuchaczy, a przede wszystkim od rozgrywających szachową polityczną układankę.
I to stanowi smutne ale prawdziwe clou problemu.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

I Ty Brutusie?

Dziś od rana z zacięciem godnym lepszej sprawy Program 3 Polskiego Radia, czyli niegdysiejsza ukochana Trójka, zamieniona przez Witolda Laskowskiego i z wydatną pomocą obecnej Pani Dyrektor Magdy Jethon na TrUjkę, reklamuje powstanie Komitetu Miłośników Trójki, dzięki któremu można będzie przeprowadzić zbiórkę pieniędzy na jej ratowanie i promowanie młodych artystów.
Lista założycieli oraz „wspieraczy” KMT jasno pokazuje, że swego czasu wywiadowani przez „Pani Magdo, Pani pierwszej to powiem” dziś potrzebują zaistnieć jako twórcy wielce kulturalnego pomysłu, a przede wszystkim przypomnieć o sobie.
Agresywnie lansowana reklama Komitetu jest niezwykle sprytnym przekrętem reklamowo-manipulacyjnym, zrobionym ze zbitki znanych trójkowych głosów w pewnej części już nie pracujących, oddelegowanych lub obecnie chorych oraz jingli, które m.in. dzięki wspomnianemu Witoldowi Laskowskiemu zostały słuchaczom i antenie odebrane, robią młodym, nieznającym prawdziwej Trójki wodę z mózgu, udając, że los radia publicznego i kultury na wysokim "c" stanowi przedmiot ich ogromnej i prawdziwej troski.
A przecież widać na co dzień jak wygląda prawda, bo podwyższony przez 2 lata dyrektorowania Krzysztofa Skowrońskiego poziom Trójki póki co nieco się jeszcze trzyma (choćby w bloku Tu Baron, czy popołudniowej Zapraszamy do Trójki), ale dzięki rozmnożonym jak stonka konkursom dla posiadaczy dwóch, w porywach trzech szarych komórek, ulega powoli nieodwracalnej degradacji. Pozbawiona najlepszych dziennikarzy antena w czasie 5-ciu lat zarządzania przez Mistrza Witolda, jak wyżej wspomniałam z pełnym udziałem Pani Magdy, dziś lansuje osoby nie tylko z wadami wymowy, bez uprawnień w postaci karty mikrofonowej, ale po prostu nie nadające się do pracy przed mikrofonem, z niejakim Mariuszem Owczarkiem na czele, który regularnie co tydzień zarzyna audycję guru prawdziwych fanów Trójki, Piotra Kaczkowskiego, by o Magazynie bardzo kulturalnym nie wspomnieć, który tygodniami przerabia jeden temat, czyli teatr Andre Ochodlo w Sopocie. Jeżeli ta sama Barbara Marcinik ma wziąć w swoje ręce „pomoc” młodym zdolnym, to już można podziękować, bo wybierając jednego czy jedną osobę, zajeździ ją i słuchaczy.
Dla mnie, nieustającej słuchaczki Trójki od 1974 roku i przez ponad 5 lat biorącej udział w proteście „Uapy precz od Trójki” sprawą niezwykle dziwną są niektóre nazwiska osób, występujących jako założyciele i wspieracze.
W wypadku Wojciecha Manna nie wiem czy nie występuje konflikt interesów, choć zdaje się nie jest on etatowym pracownikiem Trójki, co jednak nie usuwa uczucia niesmaku, zwłaszcza, że zapisał swoją chlubną kartę w obronie prawdziwej Trójki w latach dyrektorowania Mistrza Witolda, pisząc w prasie jednoznaczne i wcale nie pochwalne artykuły.
Anna Maria Jopek jako żona swojego męża nie musi lansować swego nazwiska przez KMT, chyba że obawia się wyrzucenia z anteny jingla z jej głosem.
Gdzie ci sami ludzie byli w 2001 roku kiedy grupa oddanych Trójce słuchaczy z całej Polski utworzyła Stowarzyszenie Słuchaczy, Przyjaciół i Miłośników Programu 3 Polskiego Radia? A było wtedy znacznie gorzej.
Jeden z protestantów, Michał z Krakowa pisze:

Gdzie Ci ludzie byli jak protestowaliśmy przeciwko zmianom Laskosia?Ale jeszcze dojdziemy do głosu - obecna Derektor jest maniaczką SMS i rozmienia PR3 na drobne 3 + VAT

Inny, Garfield z Poznania konstatuje:

przypomina mi to trochę radio bez twarzy, ten kwitek do przelewu pieniędzy - dziwne -
do tego fanklub trójki robią twórcy trójki - dziwne - słuchacze trójki to podobno ludzie z kasą, wiec czemu nie podawać numeru konta by lepiej się działo

Właśnie dziwne to, choć sprytne.

środa, 5 sierpnia 2009

Czy na pewno tak się wybiera rady nadzorcze, czyli o pomysłowości i nieudacznictwie KRRiTu

Cicho, szybko i „pod stołem” (zupełnie tak jak na początku roku w Programie 3 PR), dokonano wyboru nowych rad nadzorczych Polskiego Radia i Telewizji Polskiej.
Tak przemyślnym działaniem, przed złożeniem rocznego sprawozdania i uzyskaniem absolutorium (= przepustka na kolejną kadencję) Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zachowuje władzę swoich promotorów. Ujawnia przy okazji jakich naprawdę epokowych „zmian” w myśleniu i działaniu dokonało rewolucyjne Prawo i Sprawiedliwość.
Dwaj Panowie K. wychowani w czasach jedynie słusznych nie mieli kiedy nabyć umiejętności posługiwania się procedurami demokratycznymi (bo i skąd?), tak więc swoich „zmian” dokonują każdorazowo „w sytuacji wyższej konieczności”, za pomocą zamachów pałacowych, uprzednio inwigilując swoich przeciwników, ale i wyznawców. Właściwie to nic dziwnego, bo zasad demokracji nie mieli się od kogo i kiedy nauczyć w tamtych czasach, poza tym w swoich działaniach opierali i opierają się wyłącznie na megalomańskim założeniu, że i tak wiedzą najlepiej, wszyscy poza nimi są agentami lub działają w bliżej nie nazwanym „układzie”, więc każdorazowo jak to przydatne naginając prawo do swoich sztuczek. Doskonałą ilustracją jest przysłowie „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”.
Tak więc wybrana za ich czasów Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, dziś już prawie na odlocie, nie zważając na formalne, przewidziane demokratycznymi procedurami zasady, nie bacząc na uchybienia formalne, ale przede wszystkim nie chcąc utracić wpływów czyli władzy, dokonuje niezgodnego z prawem wyboru rad nadzorczych publicznych mediów.
W nowym składzie rad nie ma, o czym wielokrotnie mówiono, konsultacji w środowiskach twórczych, tak więc brak medioznawców i przedstawicieli stowarzyszeń twórczych, ludzi kultury, dziennikarzy jak na lekarstwo, są za to finansiści, ekonomiści, w nadmiarze prawnicy i co najciekawsze osoby zidentyfikowane jako „członkowie poprzednich rad nadzorczych tak radia jak i telewizji (!)” Mniejsza już o to jaką partię i zawody reprezentują, bo i tak nie może być inna niż bliźniaczo podobna.
Naturalnie przewodniczący KRRiT (dziennikarz, samorządowiec!) zapewnia w swoich mentorskich, pełnych zaangażowania wypowiedziach, broniących wyboru tychże, że misja i obiektywizm mediów stanowi dla niego i członków rad nadzorczych przedmiot priorytetowych, tylko niestety nigdy nie spełnionych wobec widza i słuchacza, życzeń. A rzeczywistość skrzeczy, bo misja jest wyłącznie pustym słowem, natychmiast okazuje się, że mówki decydentów do kamery są funta kłaków niewartym zbiorem sloganów i nic nie znaczących obietnic, a widz i słuchacz po raz kolejny zostaje wystrychnięty na dudka.
Polskie Radio i Telewizja Polska, jak nadawało chłam, tak nadaje, na dyrektorskie stanowiska wybiera spośród przyjaciół Królika, nie zważając na brak kompetencji i brak podstaw prawnych (!) oraz protesty słuchaczy czy członków statutowych gremiów.
Przewodniczący KRRiT krztusząc się na temat konieczności asygnowania abonamentu jest ignorantem gdy chodzi o jego przeznaczenie (misja!), bo abonament nie jest objęty dyscypliną finansów publicznych co powoduje, że swawolni dyziowie z radia i telewizji mogą sobie robić z nim co chcą, bo nie są z niego w żaden sposób rozliczani. Czyli np. płacić nie tylko ogromne sumy za kontrakty wcale nie wyjątkowym gwiazdom, które jak się znudzą pryncypałom, albo okazują się nie dyspozycyjne, niewyobrażalne odprawy, tudzież jakiś terapeutów od ruchu - bo ktoś chory sobie wymyślił, że prezenterka wiadomości musi chodzić, nie siedzieć i koniecznie trzeba ją tego nauczyć, nie bacząc na to, skąd pochodzą środki i chyba tylko po to żeby rozpraszać widza uwagę nieprofesjonalnie i tendencyjnie przygotowanym informacjom. Biorąc pod uwagę fakt, że jest to telewizja PUBLICZNA winny obowiązywać stawki wedle oficjalnej tabeli wynagrodzeń, a nie demoralizować pyszałków sumami z księżyca.
Jedni zaskarżają drugich do prokuratury, KRS ma dopiero dokonać wpisu do rejestrów składy nowych rad nadzorczych, a prasa już spekuluje kto będzie nowym prezesem TVP, w miejsce faszyzującego młokosa.
Nikt, ani przemądrzali posłowie, ani jeszcze bardziej przemądrzali urzędnicy różnej maści i wyznania nie mówią rzeczy najważniejszych: abonament to para podatek, więc taki trochę mało legalny, stąd kłopot z tzw. ściągalnością, nie stanowi części finansów publicznych, czyli nie jest zapisany w stosownej ustawie o dyscyplinie tych finansów, a co najważniejsze i jednocześnie kompletnie niezrozumiałe, jego część jest haraczem płaconym Poczcie Polskiej (!), za używanie jej konta!!!
Nie dość, że nikt nie zadaje sobie trudu by tzw. misja mediów publicznych była nie tylko papierowym hasłem, by abonamentu nie pożerały jakieś kosmiczne kontrakty, to jeszcze by nie utrzymywać pocztowego nieudacznego molocha.
Czas pokaże co stanie się z decyzją KRRiTu uznaną przeze mnie (ale z tego co czytam nie tylko) za przejaw arogancji i nonszalancji władzy.

wtorek, 14 lipca 2009

Samotność (opowiadanie)

Nie ma nic gorszego nad pustkę i samotność.
Nad ciągłe marzenia o życiu we dwoje, rozsnuwane podczas samotnych wieczorów, nocy i dni.
Nie ma nic gorszego niż życie w świecie iluzji, wyobrażeń o czymś czego nie ma.
Zabija to podstępnie i bez pardonu.
Snucie refleksji nad tym czego nie ma i zadawanie sobie pytań: dlaczego? dlaczego?? dlaczego???
Podsumowywanie życia, śledzenie swoich decyzji i uczynków, równanie stron jasnych do ciemnych i stawanie pod murem bezsilności.
NIC. PUSTKA. SAMOTNOŚĆ.
A przecież założenie było inne – nasłuchiwać, wsłuchiwać się, ale nie podsłuchiwać.
Nasłuchiwać i wsłuchiwać się, by nie dotknąć terytorium osobistego bliskiej, najbliższej osoby, zażegnywać burze, nie podsycać ognia. Nie podsłuchiwać, by nie poddawać się destrukcyjnym nastrojom podejrzeń.
Rozumieć, by ułatwiać rozumienie świata, by sprzyjać tolerancji.
Marzyć by zabijać smutek rzeczywistości.
Marzyć by wypełniać obszary wyobraźni niewypełnione, pełne tęsknoty, za prostymi regułami życia.
On i ona, szczęście, śmiech, radość, spełnienie.
Mierzyć czyny popełnione na nie popełnione, szukać sprawiedliwego punktu zaczepienia.
Próba wiary, że marzenia się jednak spełniają, takie bez końca złudzenie, że marząc rozwijamy myślenie pozytywne, które to określenie zupełnie niedorzeczne.
Rachunek sumienia, w którym więcej pozytywów po naszej stronie, a który okazuje się jednak mankiem, nie superatą.
Cena tej samotności i pustki to poczucie bezwartościowości.
Kojąca noc, kolejna i kolejna, przespana, pełna złudzeń, że następny dzień przyniesie może jakąś wciąż oczekiwaną zmianę ...
Słoneczny, deszczowy, chłodny, ciepły dzień, w którym pustkę zabija się pracą, nerwowo przewidując nadejście wieczoru, osaczającego bezruchem, zmorą przemijania.
Wypełniane słuchaniem, słuchanie wypełniające.
Absorbowanie uszu, by oczy cały czas poddane były bodźcom widzenia.
I chwilowe, sporadyczne zapadanie się w siebie, natrętne przeżywanie ciała pozbawionego duszy.
Gorycz przemijania usuwa powoli nasze dobre samopoczucie, straszy nieodwracalnością.
Tracimy poczucie bezpieczeństwa, bezpowrotnie stracone samotnością.
Coraz większy lęk, coraz ciemniejszy świat, coraz krótszy oddech, aż ...

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Przypadek - (opowiadanie)

To było niesamowite. Zatelefonowałam do niego, w odpowiedzi na jego prośbę.
Tym razem jechałam na dość długi okres czasu (zwykle byłam 3 do 5 dni, podczas których odwiedzałam wyłącznie rodzinę), więc wymyśliłam, że pierwszego dnia wyślę „tysiąc” smsów
i wykonam tyleż telefonów, by umówić się jak najszybciej ze wszystkimi, którzy będą mieli dla mnie czas. Okazało się, że wyjatkowo się ucieszył z mojego telefonu i zaproponował na spotkanie dzień jeszcze niewypełniony rodzinnymi zobowiązaniami. Potem dostałam ogromnie miłego smsa, który czynił ze mnie kobietę. Wprawdzie jestem nią od urodzenia, ale niestety bez koniecznego udziału męskiej uwagi, ta rzekoma kobiecość się rozpływa, unicestwia. Cieszył się, że będę wiele dni i szybko się zdeklarował z propozycją spotkania kolejnego, na co przystałam z radością. Znaliśmy się zawodowo od lat i – mam nadzieję – lubiliśmy, mieliśmy o czym rozmawiać, niekoniecznie monotematycznie, czyli wyłącznie na tematy zawodowe. Następne spotkanie zostało zaplanowane z dala od zgiełku, co w jakiś dziwnie sprzyjający sposób zapewniał uroczy letni ogródek z dyskretną obsługą.
Ku mojemu zaskoczeniu spotkanie było pełne jego nadziei i niewinnych aluzji, których
w pierwszej chwili nie zauważyłam. Od dawna moje znajomości ograniczały się do typowo ludycznego bycia ze sobą, wymiany myśli, wspomnień, żartów, w związku z czym zatraciłam instynkt bycia kobietą w każdej sytuacji. Czując się od lat jak przedmiot, nie jak podmiot spotkań, zatraciłam czujność i radość flirtowania. Poza tym pole zawodowych kontaktów od wielu lat zawężone do pojawiających się przypadkowo potrzeb, niemała odległość na pewno nie sprzyjają kwitnieniu towarzyskich związków. Słowem nie załapałam, że stałam się obiektem zainteresowania, niechcący podsycanego przeze mnie faktem wydłużonej obecności i nie odliczających się wszystkich spotkań. Siedząc w owym przyjaznym ogródku otrzymałam wiadomość od koleżanki, że oto niestety następnego dnia nie będzie mogła się ze mną spotkać, co spontanicznie przekazałam mu między wersami o krętych, politycznych losach naszej rzeczywistości, stanowiącej w danym momencie temat naszej rozmowy.
Ożywił się, zainteresował i szybko stwierdził, że da mi znać wieczorem, czy uda mu się znów wyrwać (wszak pracował, to ja miałam urlop), by się ze mną spotkać. Oczywiście czas wygospodarował, oczywiście tak poukładał wszystko, że kolejne tete a tete doszło do skutku, ale najpierw dyskretnie i taktownie zapytał czy może spacer w kierunku pobliskiego parku, nie byłby przyjemniejszy od miejskich ogródków. Wiedział, że mieszkam w pobliżu owego parku, sama, choć u rodziny, która na wakacjach. By uniknąć czekania na przystanku, umówiliśmy się u mnie. Gdy dotarł nieoczekiwanie spacer został przełożony na bliżej nieokreślony termin, a my nagle upojeni samotnością we dwoje, zaskakującym i nagłym obrotem sytuacji, staliśmy się sobie bliżsi, niż kiedykolwiek myśleliśmy, a może niż kiedykolwiek myślałam ja. Zamiast spaceru odbyliśmy seans czułych szeptów, smakowanych pieszczot, zaskakujących wyznań, zupełnie nie kontrolowanej pełnej szczęścia radości, czując się jak para nastolatków podczas pierwszego wspólnego wyjazdu na wakacje. Być może ta kompletnie nieoczekiwana sytuacja sprawiła taką eksplozję, a być może odpowiedzialne za to były uśpione emocje. Naturalnie jasnym się stało, że każda wolna chwila będzie nasza, tak więc odbębnialiśmy swoje zajęcia tak szybko jak to możliwe, by być ze sobą jak najdłużej, a kiedy mój urlop dobiegł końca, usłyszałam obietnicę rychłego przyjazdu do mnie.
Przypadek sprawił, że nieoczekiwanie świat wydał się inny, bardziej kolorowy i przyjazny,
a samotność przestawała straszyć...

czwartek, 18 czerwca 2009

In memoriam Michał Hilchen

Dziś pogrzeb Michała Hilchena. Mojego i ogromnego grona bibliofilów przyjaciela „od książki”, wspaniałego jej znawcy, gawędziarza, erudyty, jednego z ostatnich Mistrzów, którzy o książce wiedzieli prawie wszystko. Kokieteryjnie lubił powtarzać, że ten kto mówi, że już wie wszystko, tak naprawdę nie wie nic.
Człowiek instytucja, wieloletni prezes warszawskiego oddziału Towarzystwa Przyjaciół Książki, które starał się rozwijać poza stolicę, tworząc oddziały regionalne, prawdziwy miłośnik książek, zwłaszcza tych skrywających się pod łacińskim „rara et curiosa”, przez lata uczestnik aukcji bibliofilskich, admirator tych, którzy podobnie jak On uważali, że książka się nigdy nie zestarzeje i zawsze pozostanie nieocenioną wartością samą w sobie.
Każde spotkanie z Nim, każda okazja do rozmowy była jednocześnie okazją do czerpania ze źródeł Jego wiedzy i nieprzeciętnej umiejętności barwnego opowiadania.
Przez długie lata mojego uczestnictwa w aukcjach książki, zjazdach bibliofilów czy spotkań poświęconych tematyce zbiorów, stał się moim guru jako pracownika małej biblioteki naukowej, o niezłym księgozbiorze, a ośmielona Jego otwartością, gotowością do pomocy i bezpośredniością mogłam do woli korzystać z tych „nauk”.
Empatyczny, z galanterią traktujący swoich rozmówców i uczniów (poza antykwariatami pracował też m.in. w warszawskiej ASP i Bibliotece Zamku Królewskiego), posiadał rzadką dziś umiejętność wyrecytowania ułożonego na poczekaniu limeryku podczas różnej maści spotkań, gdzie zawsze rej wodził swoim tubalnym głosem, giętkim dowcipem i urokiem osobistym.
Był tym, który potrafił nienagannym językiem i ze swadą mówić długo i niezwykle interesująco na temat książek, ich historii, historii edytorstwa, introligatorstwa, bo i jego znawcą był. Myślę, że bez cienia przesady można napisać, że był człowiekiem renesansu, wielkim humanistą, ostatnim z wielkich bibliofilów, który pozostawi po sobie nigdy nie zapełnioną pustkę, bo nikt nie będzie umiał Go zastąpić.
Jego odejście uczyni Go pewnie nieśmiertelnym w pamięci tych, którzy mieli zaszczyt z Nim obcować i od Niego się uczyć. Ale czy przetrwa na zawsze pamięć o Nim i Jemu podobnych w tych plastikowo-hamburgerowych czasach, trudno przewidzieć.
Michale, parafrazując Jana Kochanowskiego „wielkie nam pustki uczyniłeś w domach naszych, tym nagłym zniknieniem swoim...”

piątek, 12 czerwca 2009

Cykl Listy do Klary: List do niego (opowiadanie)

Witaj,
piszę, bo zastanawiam się po co mi fundujesz te obiecanki - cacanki? Te słówka niewinne, choć chwytliwe, niepotrzebne ale prowokujące, niby nic nie znaczące ale mają być prorokujące? Po co ta zabawa w ciuciubabkę? Dawno z niej wyrosłam i nie chcę już sprawdzać jej skutków.
Tak, posłużyłam się wobec Ciebie małą prowokacją, by przekonać się czy mam rację i czy umiem przewidywać. No i szybciej niż myślałam moim oczom ukazała się w pełnej krasie Twoja hipokryzja i asekuranctwo. Kłamstwo, zwodzenie i tchórzostwo. Kluczenie i wiara w moją kobiecą naiwność. Zostaw mnie, proszę, w spokoju.
Nie budź mnie, proszę, ze starannie przez ostatnie lata budowanego letargu.
Nie budź mnie, daj mi żyć zadowoleniem z tego co czynię z dobrej woli, co należy do moich powinności, obowiązków, do świadomie zbudowanego, acz kruchego świata złudzeń i iluzji. Złudzeń, że jest dobrze, lepiej być nie może, a cieszyć się trzeba każdym dniem, deszczowym czy słonecznym. Że już nie czas na marzenia o innym, lepszym, „młodszym” życiu, bo i wiek dojrzały,
i powaga oraz rozwaga obowiązują.
Nie budź mnie, nie wywołuj schizofrenii pragnienia czegoś, czego nie ma, być nie powinno, choć być może. Bo to, co być może, to nie to, co prawdziwie mogłoby cieszyć i zadowalać, ale co stanowiłoby znów jakąś połowiczną złudę szczęścia.
Nie budź mnie, bo z takim trudem zasnęłam, pokonując upiory głęboko osadzonych, wrośniętych jak perz, marzeń, zasypując uprzednio pragnienie wygenerowanych przez gatunek homo sapiens potrzeb.
Nie budź mnie, bo ja tak naprawdę, bardzo chcę się obudzić, uczłowieczyć, sprawdzić czy jeszcze potrafię czuć jak szekspirowska Julia. Poczuć ten orzeźwiający powiew miłości, emocji z tym związanych, tych drżeń serca, mętnych myśli, bezrozumnych zachowań, odpływania krwi
z głowy do stóp, poczucia szczęścia jeszcze nienazwanego, ale już będącego szczęściem...
Nie oszukuj mnie, proszę, mówiąc o potrzebie dialogu, żalu za dłuższą przerwą w nim, nie czaruj męskością co to wszystko przeskoczy, nawet kompleksy wykluczy, nie bierz pod szpic zgranych schematów o potrzebie rozmowy, która pod pretekstem wymiany myśli, rychło ma zabłądzić w rejony od dialogu bardzo odległe. Nie obiecuj, „pomocy” w ducha podtrzymaniu, bo od razu okaże się, jak krótkie nóżki ma to niewinne kłamstwo.
Przecież doskonale wiesz o tym, że nie uznaję asekurantów, nie szanuję kłamców, nie akceptuję hipokryzji. Jeśli masz odwagę podpuszczać, tokować, zapewniać, to miej odwagę przewidywać skutki takiego działania, więc przede wszystkim podejmij dekalogową próbę „nie rób drugiemu...”
Zostaw mnie, proszę, w spokoju, bo ja już niczego nie chcę. Moje życie zatoczyło krąg i się skończyło. Teraz jest tylko trwanie, trwanie do zatrzymania zegara, a stare zegary źle znoszą silne wstrząsy.
Zapewniam Cię, że osiągnięcie tego stanu rzeczy, wymagało ode mnie całego szeregu psychologicznych zabiegów wyciszania, karczowania, zabijania.
Nie budź mnie zatem, nie sprawdzaj swej siły rażenia, bo jest ona zabawą samą w sobie i mogłaby być brzemienna w skutkach.
Miej nade mną litość...

wtorek, 9 czerwca 2009

Dwa oblicza "Tataraku" w reżyserii Andrzeja Wajdy

Wczoraj udało mi się wybrać do kina na niezwykle reklamowaną i recenzowaną nadzwyczaj pozytywnie ekranizację opowiadania "Tatarak" Jarosława Iwaszkiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy z Krystyną Jandą w roli głównej. Dla mnie kinomanki od urodzenia tak elektryzujące nazwiska twórców stanowią zachętę samą w sobie, by nie zapominać, że czasy jedynie słuszne można było kulturowo przetrwać między innymi dzięki filmom Wajdy. Poza tym chciałam sobie zestawić dwie wersje filmowe tego opowiadania, obecną z tą zapomnianą, z lat 60-tych,
z kapitalną w roli Marty Zofią Rysiówną. Niestety ta ekranizacja okazała się dla mnie nieporozumieniem, a w grze Krystyny Jandy nie znajduję symptomów roli życia, o której pisali recenzenci, a także mówiła sama aktorka w wywiadzie dla kolorowego pisma. Należy podkreślić profesjonalny warsztat artystki, a dalej tylko epatowanie bólem i śmiercią, które wyzierają
z każdego fragmentu filmu.To potwierdza, że dziś recenzje pisze się "pod” osobę reżysera czy aktora, a pełne zachwytu słowa miały pewnie spełniać rolę terapeutyczną dla Krystyny Jandy. Połowa filmu poświęcona jest właściwie przeżyciom aktorki w związku ze śmiercią jej męża Edwarda Kłosińskiego i film jest jemu dedykowany. Można zatem śmiało stwierdzić, że to obraz
o Krystynie Jandzie, nie o losach bohaterki opowiadania pani Marcie, młodym chłopcu i tataraku. Składa się jakby z trzech przeplatających się sekwencji: spowiedzi Jandy, uwag z planu filmowego oraz filmu „właściwego”, tego wedle motywów z opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Niestety w tej ekranizacji najmniej jest opowiadania „Tatarak”, a przeplatanka sekwencji sprawia, że za dużo w nim niedopowiedzeń w sferze literacko-fabularnej, spowiedź Jandy wydaje się zbyt intymna i niepotrzebne wydają się sceny z planu. To sprawia, że nie bardzo wiadomo o czym ten film jest, poza wrażeniem, że stał się dość jednoznacznie „dokumentem” o cierpieniu aktorki Krystyny Jandy, a nie o zauroczeniu Marty, żony szanowanego lekarza (którego znakomicie gra Jan Englert), młodym chłopcem, dla którego „przygoda” z umajaniem domu tatarakiem okazałą się śmiertelna. W filmie jest coś niemoralnego, coś co może trudno zdefiniować, ale o ile zapiski aktorki (na podstawie których powstała część scenariusza) są na pewno doskonałym materiałem na monodram, tak utrwalanie tego w filmie i to filmie o zupełnie innej tematyce razi „układaniem” się reżysera Wajdy z aktorką Jandą co do celu i wymowy „właściwego” tematu. Osobiście mam do śmierci stosunek szczególny, jest to dla mnie przeżycie głęboko intymne, przeżywane samotnie, w sercu (a raczej w głowie) i za nic nie chciałabym być obiektem „omawianym” ani tymbardziej „omawiającym”. To jest dla mnie okrutne, szczególnie w stosunku do – ponoć -bezwarunkowo kochanego człowieka i stanowi rodzaj psychicznego sado-masochizmu. Pół roku temu zmarła bardzo długo cierpiąc moja Mama, więc doskonale rozumiem grozę tego wydarzenia.
Poza tym należy docenić wajdowską malarskość ekranizacji, dbałość o szczegóły scenograficzne i profesjonalizm techniczny. Mimo tego mnie film rozczarował. Myślę, że Andrzej Wajda powinien bardziej skupić się na pracy jako ekspert i promotor młodych talentów, do których ma rękę wyjątkową, natomiast kręcenie filmów zostawić swoim następcom.

czwartek, 4 czerwca 2009

Jego Magnificencja Rektor...Człowiek Renesansu... Bon vivant...

4 czerwca to dla mnie data szczególna. I wcale nie dlatego, że w 1989 r. z radością uczestniczyłam po raz pierwszy - w ogóle – w dodatku w wolnych wyborach, ale dlatego, że 15 lat wcześniej 4.06.1974 roku w piękny słoneczny dzień, broniłam pracy dyplomowej na kierunku opieka nad dzieckiem z zajęciami praktyczno-technicznymi, u promotora, który był pierwszym, najmłodszym (miał tylko 39 lat) rektorem nowopowołanej w 1971 roku w miejsce Studium Nauczycielskiego, Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, doc. dra Mariana Jakubowskiego. Człowieka niepospolitego w każdym calu, mądrego, nadzwyczaj zdolnego, o wielkiej wyrafinowanej inteligencji, który językiem polskim władał jak Wołodyjowski szablą, wprawiając w zdumienie,
a często zakłopotanie swoich podwładnych, studentów, gości, interlokutorów. Był absolutnym mistrzem riposty, zgrabnej, zręcznej, często przewrotnej i niesamowicie wieloznacznej, co określało Jego szerokie horyzonty myślowe, renesansowy umysł, pozostawanie ponad podziałami ideowymi, a trzeba pamiętać, że działał i pracował w latach rozkwitu czasów jedynie słusznych z Gierkiem jako narodowym guru, kiedy powtarzano jak mantrę: „Wolno jest myśleć. Nie wolno jest tylko myśleć inaczej” (Żarko Petan). W praktyce znaczyło to, że formalnie musiał być członkiem PZPR, co wcale nie przekładało się na typowe w tym zakresie zachowanie wobec władzy. Rektor Jakubowski szanował przede wszystkim ludzi myślących „inaczej”, zwłaszcza kiedy przywiązani do odmienności myślenia konsekwentnie go preferowali. Potrafił wysłuchać z uwagą największych wrogów ideowych, bowiem w sposób niezwykle łatwy zjednywał sobie sympatię ludzi, jako człowiek otwarty, ciekawy świata i bez skłonności do odwetu.
A Jego mantrą były sentencje Stanisława Jerzego Leca: „nie wystarczy mówić do rzeczy - trzeba mówić do ludzi”, czy Karela Capka, że „tylko głupiec nie ma wątpliwości”.
Był też człowiekiem nieprzewidywalnym, bo np. przestrzegając służbowej elegancji, na moją
i moich kolegów obronę przybył w jasnych spodniach i bawełnianej koszulce polo, uprzednio instruując studentów o godnym wyglądzie zdającego. Na tym polegała jego przewrotność, jego chichot jako człowieka władzy, do której miał niesamowity dystans.
Był bardzo wymagającym partnerem, ale też posiadającym dar życzliwego słuchania, traktowania i pomagania osobom, które uznawał za zdolne. Lubił uczestniczyć w ich kreowaniu i w tym nie znosił sprzeciwu . Umiał wyzwalać pozytywną energię i wiarę w siebie bezinteresowną sympatią
i celną, choć bezpardonowo lapidarną oceną. Nie szanował ludzi uległych, miękkich, skłonnych do hipokryzji, dyspozycyjnych do bólu. Wtedy potrafił być bezwzględnym, zimnym, wykalkulowanym człowiekiem, ze skłonnością do złośliwego dokuczania, a nawet prześmiewania.
Nigdy nie zapomnę pierwszego z Nim spotkania, kiedy przyjechał prosto z Warszawy na spotkanie z bracią studencką, w ówczesnej auli WSN, przy dawnej Alei Zawadzkiego (dziś Armii Krajowej), kiedy to nikt specjalnie nie zauważył, niepozornego, podłysiałego blondyna
z wydatnym nosem, chętnie konwersującego z oczekującymi na spotkanie z Jego Magnificencją Rektorem nowej Alma Mater. I jakież było zdziwienie nas wszystkich kiedy ten już zaprzyjaźniony „kumpel” wszedł na scenę i nagle objawił nam się jako nasz rektor, zawstydzając wszystkich bezpośredniością, swobodą bycia, nienaganną, dowcipną i pełną polotu polszczyzną. Naturalność z jaką pełnił tą funkcję była wtedy czymś absolutnie niezwykłym i w pełni zaskakującym, nawet dla tych, którzy już mieli romans ze studiami.
Zadęcie i pompę zastąpił luzem, swobodą i ciepłym, trafnym dowcipem, choć faktem jest, że nie była to jeszcze oficjalna inauguracja roku akademickiego (pierwszy rok ze względów organizacyjnych zaczynał zajęcia już 15 września, krótko jeszcze obowiązywały dzwonki „na lekcje” i noszenie obuwia zmiennego, tak jak to było w przekształconym Studium Nauczycielskim!), a nieformalne spotkanie studentów nowopowołanej uczelni z jej pryncypałem. Niezależnie od wszystkiego, były to czasy dętej siermiężczyzny, a swada, ekokwencja , które przywiózł ze sobą były zupełnie nową jakością.
Zdobył sympatie wszystkich, głównie kobiet, bo szybko się okazało, że jest czuły na ich wdzięki, choć różnie się to kończyło dla samych zainteresowanych. Był rzutkim, skupionym na powiększaniu uczelni rektorem, ale np. świetnie się bawił na juvenaliach na pieczeniu barana, pomysłu mojego kolegi z grupy, nieżyjącego już Andrzeja Gąski (byłego pracownika dydaktycznego WSP w Opolu) i wcale Mu to nie przeszkadzało być surowym, wymagającym promotorem, dbającym o rozwój swoich podopiecznych przez wysokie wymagania źródłowo-bibliograficzne, które przy pisaniu pracy dyplomowej wskazywał osobiście w dużych ośrodkach bibliotecznych kraju.
Pot i łzy towarzyszące pisaniu pracy zostały nagrodzone pełną sympatii i empatii postawą rektora Jakubowskiego na obronie, kiedy stawała ona się bardziej rozmową o studiach i ich kresie niż faktyczną próbą weryfikowania nabytej wiedzy. Doskonale rozładowywał egzaminacyjny stres,
a jako świetny obserwator i wieloletni nauczyciel akademicki, umiał właściwie ocenić poziom przygotowania do pracy. Ci wszyscy, którzy się Go bali, a liczna była grupa takich ludzi (w pierwszym terminie nikt się do docenta Jakubowskiego na seminarium dyplomowe nie zapisał), potem nam „wybrańcom” przymuszonego losu zazdrościli. Nie tylko byliśmy pierwsi, ale
i mieliśmy atmosferę iście akademicką, sprzyjającą spokojnemu zdawaniu i obronie.
4 czerwca 2009 roku mija 35 rocznica tego pierwszego dyplomu, w grudniu 2009 roku 19 lat od chwili Jego śmierci. Zbudował, jak na owe czasy, dużą uczelnię humanistyczną, ale dziś już mało kto Go pamięta, częściej wspominając Jego słabości niż zasługi, a są one niepodważalne, tak jak niepodważalnym jest fakt, że już nigdy rektora takiego formatu uczelnia ta nie miała. Mam na myśli prawdziwie nieprzeciętną humanistyczną, renesansową osobowość, której nie ma potrzeby budować żadnego pomnika, bo siła emanująca z tej postaci obroni się sama.

Wspomnienie ukazało się w częstochowskim dwumiesięczniku kulturalnym "Aleje 3" nr 73 (V-VI)/2009

środa, 3 czerwca 2009

Mam dość! Refleksje na 3 czerwca 2009 roku

Nie mogę już tego wszystkiego słuchać! Mam dość!
Tak się składa, że we wrześniu 1980 roku tworzyłam Solidarność na uczelni,
w której pracuję 35 lat. Byłam wiceprzewodniczącą Komisji Zakładowej do chwili ogłoszenia stanu wojennego, kiedy to 13 grudnia 1981 roku, mając 4-letnie dziecko wyszłam z domu po 8.00 rano w "nieznane" by ratować wszelką dokumentację, w tym głównie osobową, naszej komisji. Mogłabym długo pisać o zwykłej organicznej pracy i działaniu w związku. Należę bowiem do tej grupy ludzi tworzących wolny związek zawodowy i działających tam z pełnym oddaniem, których nikt nigdy nie zauważył, a ewentualnymi naszymi osiągnięciami i sukcesami dzieliły się kreatury już po wygranych wyborach w czerwcu 1989 roku. Uznano, że wciąż zdelegalizowana Solidarność wraca do życia, za sprawą kilku nie mających nic wspólnego z czasem wrzesień 1980 - grudzień 1981 małych ludzi działających wyłącznie w imię swoich, partykularnych nie związkowych, interesów.
Będąc od 1991 roku na stanowisku dyrektora jednostki, nawet nie próbowałam ”wracać” na funkcję wiceprzewodniczącego, za to usiłowałam nawiązać kontakt z nowymi samozwańczymi
w pierwszym okresie władzami związkowymi uczelni jak i władzami centralnymi, z racji prób rozwiązywania problemów zawodowych, no i naturalnie dzielnie płaciłam składki.
O skutkach mojej przynależności w latach po czasach jedynie słusznych pisać nie muszę, bo myślę, że stała się ona udziałem wielu do mnie podobnych szeregowych działaczy i członków „naszej” Solidarności.
Zatem wypisałam się z towarzystwa adoracji Pięknego Mar(y)ana wyjątkowo butnego
i zarozumiałego, nie szanującego ludzi ówczesnego przewodniczącego. Dziś te wszystkie po- i przekrzykiwania się czy 4 czerwca 1989 rok to duży czy mniejszy i czyj sukces jest mi obcy, bo przez ponad półwiecze swojego życia nadal obserwuję, że Polakom najbardziej brakuje pokory
i samokrytyki.
Albo potrząsają szabelka, albo przypisują sobie rolę zbawców świata.
Uważam, że 4 czerwca to święto tych Polaków, którzy tego dnia poszli do urn wyborczych, czym spowodowali, że dziś Bracia mogą sobie przywłaszczać nie swoje osiągnięcia i sukcesy. Zbyt dobrze pamiętam kim byli w 1980 roku i co wtedy robili, a dziś najchętniej zrzucili by nawet Papieża z ołtarzy, byle tylko sobie przypisać fakt obalenia tzw. komunizmu!
I te wszystkie dęte obchody, te jakże polskie kłótnie, czy Gdańsk, Kraków czy Warszawa są żenujące! Te przedstawienia z ostentacyjnym wychodzeniem z Sejmu, jedynym miejscu, gdzie
w tym dniu Prezydent RP powinien być!
To wszystko bije po oczach li tylko megalomanią i zachwianiem równowagi w ocenie sytuacji. Warszawa jest stolicą Polski, w Warszawie mieści się Sejm RP, który oddał, czytaj przekazał władzę nowonarodzonym demokratom i tam powinny się skupić ewentualne obchody. Znacznie mądrzejszym byłoby zorganizowanie naszej niedouczonej w tych doskonałych „przewróconych” szkołach młodzieży zajęć z historii najnowszej w postaci spotkań z bohaterami tamtych dni, multimedialnych, merytorycznych odczytów i wycieczek, a nie celebrowanie czegoś, co niekoniecznie jest świętem celebrujących, a na pewno niektórych.
Dzielę się swoimi refleksjami, bo czuję się coraz bardziej obco w tym kraju i mimo, że "zbudowałam" (że tak nieskromnie powiem) cegiełkę tej naszej wciąż pseudo demokracji to trudno znieść te rzekomo merytoryczne i jedynie słuszne argumenty, to przypisywanie końcowi własnego nosa sukcesów, który jest sukcesem całkowicie zespołowym, szarych, zwykłych obywateli, a nie indywidualnym panów z dzisiejszego świecznika, na który wdrapali się po naszych plecach!

piątek, 29 maja 2009

Cykl Listy do Klary: List do Niej (opowiadanie)

Droga Klaro!
Po długim namyśle doszłam do wniosku, że jesteś skrajnie wyczerpana. Niestety to widać, a mnie przykro o tym pisać. Pewnie znów mi zarzucisz zbytnią naturalizację, ale ja to odkryłam
z pewnym wstydem dla samej siebie.
Zapamiętałam Cię jako cudownego kompana i duszę towarzystwa. Piękną, kokieteryjną i zawsze uśmiechniętą. Smutki Ci się nie trzymały, na wszystko miałaś zawsze gotową, mniej lub bardziej zaskakującą, ale nieodmiennie dowcipną odpowiedź, a to, retuszuje do zera czujność. Dziś wiem, że była to „potęga charakteryzacji”, jak mawia pewien mój znajomy, czyli skrzętne ukrywanie prawdziwego, wcale nie takiego znów rozbawionego, oblicza.
Dopiero teraz, po krótkim pobycie u Ciebie, zauważyłam ten przejmujący smutek w Twojej twarzy. Powiedziałam Ci, że bardzo się zmieniłaś. Miejsce (pozornej) beztroski zajęła dojrzałość, powaga, jakby mrok...
To spotkanie ujawniło, że zapadasz się głęboko w siebie i coraz trudniej rozjaśnić Ci twarz promiennym uśmiechem.
Rano, gdy Cię zobaczyłam wyciszoną nocą, ale jeszcze nie ogrzaną (podgrzaną?) dniem, zobaczyłam wprawdzie piękną i lubianą buzię, ale jaką smutną... Była to gorzka iluminacja. Bo skąd ten smutek wyzierający z każdej Twojej tkanki? Czyżby brak poczucia bezpieczeństwa? Zmęczenie? Nadmiar zadań, które życie nam serwuje?
Miałaś i masz mi za złe, że ja mówię o swoich smutkach. Ale ja w ten sposób się oczyszczam, usuwam nadmiar złego powietrza. To nieprawda, że wszystko opowiadam, bo nie o wszystkim umiem i chcę powiedzieć.
Natomiast Ty kumulujesz w sobie, bo jak mówisz, nie umiesz się otwierać, a przeciwnie, zamykasz się w swej głębi. Nie chcę tu rozważać wyższości „otwierania” nad „zamykaniem”, ale nie jest wykluczone, że gdybyś usiadła z kimś, kogo uznałabyś za bliskiego (nie patrząc na zegarek, że mama, kolacja, pies...) i wyrzuciła z siebie te kłębiące się myśli, emocje i przemyślenia, to poczułabyś prawdziwe catharsis. A Ty zamiast tego, opowiadasz o lekach, które mają cudowną ozdrowieńczą moc, tylko zapominasz, że one zaczajają jeszcze głębszy strach i utrwalają smutek.
A Ty jesteś smutna. Zamyślona, patrząca w siebie i jakby tam, w swoim skołatanym wnętrzu, poszukująca rozwiązania. I z uporem dbasz o ową potęgę charakteryzacji, która w widoczny sposób Cię męczy, ale nawet nie próbujesz uruchomić mechanizmu, będącego wentylem bezpieczeństwa.
Pewnie błądzę, pewnie się tylko ślizgam po temacie, bo jest zbyt obszerny by go w całości objąć, ale nie mogę przestać o Tobie myśleć, ponieważ się o Ciebie boję. Choć wiem, że jesteś dzielna, że sobie poradzisz, że po chwili refleksji, siłą odruchu będziesz ciągnąć dalej.
W codziennym pędzie, nie masz czasu zwracać uwagi na to, co działa przeciw Tobie. Lubisz dominować i osiągać cel. Mówisz o sobie, że jesteś bardziej mężczyzną niż kobietą. A teraz czujesz się zmęczona i zaczynasz mieć dość tego co sama wygenerowałaś. Masz żal do najbliższych, że wszystko spada na Ciebie. Zastanów się, czy nie czas najwyższy na podział ról. Dłużej nie dasz rady, zresztą po co aż tak siebie eksploatować?
Pytasz dlaczego mąż Ci nie pomaga i chowa się za swoją pracą? Może dlatego, że od lat czuje się zdominowany, bo Ty i tak zrobisz (załatwisz) wszystko lepiej? Powiedziałaś, że wprawdzie przyjmuje wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, ale Ci to przeszkadza, bo czujesz się opuszczona. Ale być może On w ten sposób konkuruje z Tobą, by zwrócić na siebie Twoją uwagę
i zostać dostrzeżonym?
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że koniecznie powinnaś WSZYSTKO zostawić i złapać oddech, zregenerować siły do dalszego trwania, do rozwiązywania życiowych supełków. Zostawić zatem wszystkie obowiązki i wyjechać nad morze, poczuć jego metafizykę, pospacerować samotnie brzegiem, przemyśleć wszystko od nowa, zobaczyć co naprawdę ważne, a co trochę mniej... Zafundować sobie mały urlop, bo tylko w ten sposób jest szansa na odprężenie, na odreagowanie, na naładowanie akumulatorów.
I wyeliminowanie tego przeraźliwego smutku.
Łatwo radzić. Podobno dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane. Cisną się pod pióro same slogany, ograne przysłowia, cytaty. Pomagają na ułamek sekundy, ale prawdziwej ulgi nie przynoszą. Jednak ja wierzę, że wybierzesz opcję plus i znów Twoja buzia będzie pełna uśmiechu...
Twoja J.

czwartek, 28 maja 2009

Rocznica - (opowiadanie)

Od kilku dni odczuwała podświadomy lęk. Choć bardzo starannie to ukrywała, demony przeszłości nie pozwalały o sobie zapomnieć, a ona wiedziała dlaczego. Właśnie minęła czwarta rocznica ich poznania. Czwarta rocznica bolesnego rozrywania siebie, pomiędzy jego, a swój, od dawna zbudowany dom. Czwarta rocznica uległości wobec kogoś, kto urokiem i przebiegłością doprowadził do długo nieuświadamianego stopnia przywiązania. Czwarta rocznica niepotrzebnego czekania i trwania w miłosnym amoku. Czwarta rocznica jej nieustającej wiary w realizację jego obietnicy bycia razem. Czwarta rocznica jej słabości, a jego triumfu nad jej brakiem charakteru. Czwarta rocznica, której miało nie być, bo dwa miesiące wcześniej zamierzała z nim zerwać raz na zawsze. Ale on się nie zgodził się, a ona przyjęła to z ulgą...
Data, która stała się dla niej najważniejszą w życiu, aktualnie stała się źródłem niekończącego się cierpienia, cierpienia które, co tu dużo mówić, sama sobie zafundowała.
Znaczyła dla niej bowiem tą nieoczekiwaną zupełnie zmianę, znaczyła nową miłość, znaczyła obecność kogoś, kto wypełnił tak szczelnie, że aż hermetycznie jej świat... Był dla niej wszystkim. Dniem, nocą, słońcem i cieniem... Grudniem i majem...Płaczem i śmiechem...
Gdy był obok, wdychała jego zapach, by nabrać sił na dni bez niego...
Jak małe dziecko, patrząc mu prosto w oczy, lubiła słuchać gdy mówił jak ważna jest w jego życiu, jak świat krąży wokół niej, ile dla niego znaczy...
Dlatego czuła ból, gdy beztrosko, z dziecinnym wdziękiem zapominał o tej, łączącej ich, dacie...
A przecież przez cztery lata zapomniał cztery razy.
Egoistycznie nie zgodził się na rozstanie, bo nie starał się zrozumieć jak bardzo jest jej przykro, że nie dotrzymuje słowa, jak rozrasta się w niej poczucie winy, jak mdli ją od wyrzutów sumienia, jak kurczy się pod własną podłością.
A do niej powoli docierała wszechogarniająca świadomość, że on tak naprawdę wcale nie chciał, by byli razem, razem na zawsze. On tylko mówił, że chce. Wyznaczył termin rozstrzygnięcia, ale konsekwentnie go unikał. Przecież musiałby zrezygnować z tego co w jego życiu okazuje się ważniejsze od niej, z książek, obrazów, zegarów i innych dóbr dotychczas zdobytych... Chyba to przeczuwała od początku, ale nie chciała w to wierzyć, wolała puste obietnice, nic w rezultacie nie znaczące w tej czteroletniej znajomości. Prosiła by jej nie oszukiwał, by podjął decyzję, jakąkolwiek, ale decyzję, która roztrzygałaby jej sytuację. On wprawdzie zapewniał, że chce by byli razem, ale dalej bawił się podwójnym życiem, po mistrzowsku łącząc dwie prawdy – tę obiektywną z tą życzeniową. Z przykrością konstatowała własną naiwność i jego pewność siebie.
Zrozumiała, że nie kocha jej, tylko życiowe imponderabilia, to co sprawiało mu przyjemność, a nie to co miało znaczyć ich wspólną radość.
Pełna goryczy myślała o tym, że jest dziewczyną tylko na godziny, dziewczyną na porcję erotycznych doznań. Działał jak pogotowie ratunkowe, ale jego rola jest przecież doraźna, a to w rezultacie prowadziło do zwiększania cierpiącemu złudzeń.
Coraz przejrzyściej widziała, że jego postawa boli ją od dawna, właściwie chyba od początku...?
A może od chwili kiedy zupełnie nieodpowiedzialnie zaczął planować to, co nigdy nie miało się zdarzyć? Gdy zrozumiał, co obiecał, bez komentarza, zwyczajnie się wycofał.
Zaczęła zdecydowanie zadawać sobie pytanie: jak można normalnie funkcjonować w anormalnych warunkach? Co z tego, że zawsze podkreślał, że obu stronom ma być dobrze, mają się wzajem uzupełniać, skoro po mistrzowsku tylko brał i zabierał to, co obiecał dać?
Czas trwania, jest czasem życia. Ale życie to niekoniecznie trwanie, tak więc obudzony lęk wyzwolił w niej siłę powrotu do życia. Wolała być sama, niż oddawać siebie po kawałku.
Przemyślała swoje wątpliwości kolejny raz i kolejny raz zobaczyła siebie w krzywym zwierciadle jego kłamstw. Podjęła decyzję. Lęki miną, a ona będzie wolna.

Opowiadanie to ukazało się w częstochowskim dwumiesięczniku kulturalnym "Aleje 3" nr 53 (I-II)/2006

piątek, 22 maja 2009

Lubię... (opowiadanie)

Lubię poznawać nowych ludzi, pociąga mnie ich tajemniczość, odmienność, głębia charakterologiczna, bo lubię pokonywać labirynty ich osobowości. Lubię bronić swoich przekonań, bo uważam, że stanowią niezbędne moralne wiano oraz samopotwierdzanie się, wywodzące się wprost
z kompleksu małej wartości, który czasem mam za sobą, a czasem nadal mnie prześladuje.
Bronię zatem swojego terytorium osobistego mówiąc, że nie wpadnę
np. w spiralę zaborczości, bo sama mam bardzo głęboko zakodowane poczucie własnej wolności. Nigdy nikt z mojego otoczenia nie był przeze mnie „skonfiskowany”. Myślę raczej, że wszystkim pozostawiam zbyt wiele swobody i że raczej tu tkwi problem.
Właśnie A. zrobił ze mnie przedmiot do zabaw seksualnych, a ja początkowo niezadowolona, usiłowałam bronić naszej maleńkiej wspólnoty, lecz niestety bezskutecznie. Długie rozmowy, próby wyjaśniania do czego potrzebne jest mi telefoniczne dzień dobry, dlaczego nie zamierzam przemykać się pod dywanem, nie dały rezultatów. Musiałam pogodzić się z faktem, że jeśli chce się z nim spotykać – a chcę – to muszę przyjąć jego warunki. No bo jeśli nie ma co do tego porozumienia, to wygrywa jedna strona, albo druga, ale nie ma związku. Spasowałam zatem w swoich i tak minimalnych wymaganiach, dotyczących głównie formy kontaktów, ale nie ukrywam, trochę mnie to kosztowało. No i spotykam się z nim nadal, mam to co chcę, czyli dużo namiętności, a na resztę jest opuszczona zasłona. Na szczęście mamy o czym mówić, bo to ciekawy świata, inteligentny facet.
Choć niekoniecznie nie ma rezultatów, bo on zaczyna odkrywać uroki słów „tęsknię za tobą”, „już tylko 4 tygodnie do naszego spotkania”, co niedawno graniczyło z apage satanas. Wczoraj z największym osłupieniem odebrałam takiego e mail’a. Nie ukrywam było mi bardzo miło, bo sprowadzona do przedmiotowej postaci, musiałam w sobie zamrozić ciągoty do takiego może i pustego, ale jakże potrzebnego „gadania”. A. ma podejście iście filozoficzne do życia i gdyby nie silna fizyczność, to stałby się absolutnym ascetą, żyjącym w świecie korzonków i bez kobiet. Uważam, powtarzałam mu to zawsze, że na szczęście składamy się z dwóch postaci, duchowej i fizycznej, ale największa radość polega na harmonijnym ich łączeniu.
Ja nauczyłam się mówić o uczuciach, bo tak jak kiedyś przeczytałam, skąd dziecko, rodzice, mąż, partner ma wiedzieć o naszych do nich uczuciach?
A. walczy z taką werbalizacją, bo uważa, że skoro chce się ze mną spotkać, to już nie musi mówić, że chce. To jego zdaniem wynika samo z siebie.
A przecież komunikujemy się za pomocą języka, w którym są setki słów na opisanie naszych emocji i uczuć. Dlatego warto korzystać z „rady” sentencji
„nigdy nie przegap okazji, żeby powiedzieć komuś, że go kochasz” i po prostu tego słowa używać. Nie wstydzę się tego, bo w ten sposób walczę ze stereotypami zachowań, które były modne za czasów moich dziadków.
Dziś z każdej gazety dowiadujesz się, że mężczyzna po to daje ci numer telefonu, byś do niego zadzwoniła; że nieśmiałość mężczyzn sięga tak głęboko, że koniecznie należy ich ośmielać proponując niekoniecznie spacer...
Nie twierdzę, że popieram te kulturowe zmiany od a do z, bo zdecydowanie nie, ale te sztywne przedwojenne karby też nie są moimi ulubionymi...
Idąc za sentencją nie szarżuję słowem „kocham”, używam go bardzo oszczędnie choć przecież jest takim samym „komunikatem” jak „ogień jest gorący, a lód jest zimny, czy ładną mamy dziś pogodę”. Myślę, że nie warto by powszedniało, było nadużywane, poddało się mimowolnej deprecjacji. Myślę, że warto go ostrożnie dawkować.
Poza tym dla mnie miłość ma jednak element racjonalny, czyli jest w pełni świadomym wyborem ograniczenia własnej wolności na rzecz osoby kochanej, wybierania ścieżek porozumiewania się bez ran, wzajemnego zrozumienia i tolerancji. Miłość ślepa, egoistyczna, zaborcza jest mi obca. To uczucie uważam za najważniejsze, ale nie za podstawę do licytacji i targów.
Dziś prześladuje mnie uczucie straty uciekającego czasu. Gdy byłam młoda, mogłam czekać, dziś na czekanie po prostu nie mam czasu. Staję przed wyborem, albo korzystam z sytuacji, albo ona się już nie zdarzy.
Jest to dość bolesna, za to precyzyjnie określona alternatywa.
Trudno będąc dojrzałym w niekończoność marzyć o młodzieńczych ideałach. Opcje się zmieniają i właściwie albo się podporządkujesz losowi, albo możesz zostać samotnym na własne żądanie.
Wybieram zatem eksperymenty, nie robię sobie wyrzutów i nie mam do siebie pretensji, jeśli coś nie jest zgodne z oczekiwaniami. Carpe diem. I tyle.
W każdym z nas jest marzenie o tej jedynej, spełnionej miłości, która nie omija nas (mnie, ciebie) jako wybrańców losu. Rzeczywistość, która skrzeczy, jak niezwykle słusznie zauważał Wyspiański, niestety szybciej niż byśmy chcieli uświadamia nam, że to nieprawda. Ale pragnienie miłości, marzenia o niej, jej przeczucie zostaje w nas na zawsze. I borykamy się z tym oczekiwaniem, nieodwzajemnionym spełnieniem lub jej brakiem. I w zależności od naszej kondycji psychicznej albo popadamy w frustrację, albo małpujemy udając wieczne szczęście, albo podążamy drogą statecznego pogodzenia się z losem.

czwartek, 21 maja 2009

Ach to nieznośne "aaammm..." czyli list do Kamila Durczoka

Dzień dobry Panu!

Od jakiegoś czasu zbieram się, żeby do Pana napisać, bo coraz gorzej znoszę Pańskie, moim zdaniem, nieprofesjonalne zachowanie wobec interlokutorów zapraszanych do rozmów
w "Faktach po faktach".
Przede wszystkim przerywanie wpół zdania (na które epidemicznie chorują wszyscy dziennikarze wszystkich stacji), kiedy mówiący jeszcze nie zdążył wypowiedzieć pierwszego zdania, a Pan już wtrąca swoje "trzy grosze". Poza tym czyni Pan wszystko, by dojśc do wniosku, że wywiad przeprowadza Pan nie z zaproszonym gościem, a sam z sobą!
Zadając pytania powinien Pan nie tylko ograniczyć (a właściwie wytępić) wstrętne amerykańskie "aaammm" ale i "filozoficzne" wywody, które być może
w Pańskim przekonaniu dodają Panu politycznego splendoru, a są zwyczajnie nie na miejscu
w tym miejscu, czyli w "Faktach po faktach", który to program, jak rozumiem, ma być prezentacją komentarza (monologu) pytanego, nie pytającego.
A może niech twórcy TVN 24 dadzą Panu czas antenowy na swój autorski program i wtedy będzie Pan mógł się dowolnie tam wyżywać?
Mam takie nieodparte wrażenie, że zdemoralizowały Pana nagrody i skłonność do zarozumialstwa. Nadużywa Pan roli dziennikarza telewizyjnego, by prezentować się w roli mentora, do której na razie Pan po prostu nie dorasta. Mentorem to może być Prof. Władysław Bartoszewski, czy był Prof. Bronisław Geremek. Polska polityka jest wystarczajaco nabuzowana osobami, którym się zdaje, że zjedli wszystkie rozumy, wszystko wiedzą i w dodatku na wszystko mają patent, tymczasem "rzeczywistość skrzeczy", jak pisał Wyspiański, co świetnie było widać we wczorajszym w programie, kiedy bzdurzył trzy po trzy poseł Tadeusz Cymański wszystkich "ucząc" kultury, której nadmiaru sam nie posiada i któremu Pan nie przerywał, a gdy dzień wcześniej wypowiadał się były Prezydent Aleksander Kwasniewski, nie mógł zakończyć jednego zdania, bo Pan Mu na to nie pozwolił. Milczeniem pominę fakt, że bądź co bądź to były prezydent, w dodatku zawsze z klasą i nieagresywny w sformułowaniach.
Natomiast Julia Pitera jako polonistka powinna bardziej zwracać uwagę na czystość swojego języka polskiego, niż w kółko zwracać wszystkim uwagi i oceniać wszystkich jako, delikatnie mówiąc, niemerytorycznych. Też nie miała ani nic nowego ani specjalnie mądrego do powiedzenia oprócz populistycznych sloganów, a Pan słuchał jak zaczarowany, nie ośmielając się Jej przerwać.
"Papier" internetowy jest cierpliwy tak samo cierpliwy jak "zwykły" i wszystko przyjmie, ten list też, ale pewnie dalej będę się zżymać oglądając "Fakty po faktach", które Pan prowadzi
i zaczyna od ... "aaammm", nazbyt rozbudowanych do roli komentarza pytanio-odpowiedzi
i nieustannego przerywania.
Nie podoba mi się to i postanowiłam się tymi uwagami z Panem podzielić, bo czasem warto odkurzyć pokorę, zapomnieć o nagrodach i nadal ćwiczyć swoją zawodową klasę, czego życząc, pozostaję z szacunkiem.

czwartek, 14 maja 2009

Marząc... (opowiadanie)

Po latach gonitwy i samotnego pokonywania trudności (co jest na pewno sprawdzianem własnych możliwości), wyjechałam nad morze, na pierwszy po 10-ciu latach urlop. Morze, które uwielbiam, ma dla mnie nieprzeniknioną metafizykę. Dwa, trzy razy dziennie, po kilka kilometrów chodziłam na długie myślowe spacery i wymywałam z siebie szlam dnia codziennego.
Bardzo lubię te samotne wyprawy w głąb siebie. Pozwalają mi lepiej rozumieć świat, powoli porządkować wydarzenia, wyraźniej czuć.
Zanurzałam się w siebie, by móc spokojnie oddzielić to co ważne od tego co zbędne i przynosić z nich garść pouczających reminiscencji.
Po tygodniu wpuściłam do swego życia mężczyznę, którego wprawdzie nie kochałam, ale który fantastycznie zrekompensował mi brak uczucia nieznanymi dotąd doznaniami, także po ponad 3 tygodniach wypoczynku wróciłam jak nowa.
Wracam do tamtych dni często z rozmarzeniem, bo zamyślam wyjechać na kolejny, długo wyczekany urlop. Znów pojadę sama i znów będę spoglądać w dal i w siebie. I może znów uda mi się wpuścić do swojego życia mężczyznę, który wypełni trwającą od lat pustkę po rozstaniu z tym jedynym.
Nie ukrywam, mam „ochotę na chwileczkę zapomnienia”, bo ostatnio bardzo skutecznie moją wyobraźnię rozbudził pewien wysoki, przystojny, elokwentny flirciarz, który starannie buduje swoją atrakcyjność w moich oczach, dozuje atuty, roztacza wizję radości z bliżej nieokreślonej wspólnoty.
A ja... no cóż ja, natychmiast się rozmarzam i widzę to, co powoli staje się moim marzonym oczekiwaniem, może za czas jakiś prawdziwie rzeczywistym?
Podobno marzenia są w życiu bardzo potrzebne, co jest dla mnie wielce pocieszające, bo całe życie marzę. W moim smutnym, zapracowanym dzieciństwie szukałam w nich ulgi i rekompensaty skromnych warunków, w jakich żyłam. Wtedy myślałam, że sobie wymarzę lepszą, malowaną przyszłość – czas pokazał, że „pospolitość skrzeczy”, głośniej niż Wyspiański.
Ale marzę nadal i pewnie umrę rozmarzona, a właściwie wypełniona marzeniami, bo wciąż na coś czekam, co mnie i tak nie spotyka. Gdy człowiek jest już zmęczony życiem i nakładającymi się problemami, ta umiejętność wprawdzie ulega powolnemu samounicestwianiu, lecz nadal irracjonalnie przy tym rozmarzonym trwaniu trzyma.
Marzenia pozwalają się wyrwać z zaklętego kręgu codzienności i pozwalają choćby na chwilę zapomnieć o obowiązkach, koniecznościach, kłopotach, smutkach i zgryzotach wszelakich. Dają powietrze, przestrzeń, wewnętrzną młodość i poczucie niezbędnej siły. Zapewniają harmonię między bytem realnym, a bytem wyobrażanym.
Marząc, żeglujemy w wirtualnej rzeczywistości, gdzie odgrywamy wymarzone role, bywamy w wymarzonych miejscach, spotykamy wymarzonych ludzi, przeżywamy wymarzone miłości. Bo w marzeniach wszystko dzieje się w zgodzie z naszymi życzeniami i oczekiwaniami.
A w życiu niestety niekoniecznie...

wtorek, 28 kwietnia 2009

"Generał Nil" - wstrząsający film o powojennej historii Polski

Wczoraj obejrzałam film "Generał Nil" reżyserii Ryszarda Bugajskiego, mojego ulubionego i moim zdaniem znakomitego reżysera.
Czekałam na niego i bardzo chciałam go zobaczyć, nie sądziłam tylko, że będę jedną spośród - tylko - 8 osób oglądających. Na "Katyniu" płakały całe sale ludzi, którzy dostali dofinansowane z tzw. "socjalnego" bilety, tu w skupieniu, ale ze łzą w oku zamyśliło się ledwie kilka osób...To przeraża jak oddaliliśmy się od naszej historii, jak dalece nie chcemy jej poznawać. "Katyń" był swego rodzaju hamburgerem historycznym i mimo swoich słabości wzbudził znacznie większe zainteresowanie. Cóż...
"Generał Nil" wstrząsnął mną absolutnie, jest perfekcyjnie nakręcony, jak to określiłam dla własnej potrzeby, delikatną kreską, która to kreska swoją delikatnością i wyczuciem, znakomicie i w pełni odkrywa to co wcale nie delikatne, a okrutne i straszne. Ale "takt" tej kreski pozwala nie czuć się wciąganym w grę reżysera z prawdą historyczną, uwiarygadnia to, co trudno sobie dziś naszemu pokoleniu wyobrazić, a co przecież miało miejsce.
Doskonale z intuicją dobrani aktorzy, którzy zagrali koncertowo swoje role, przypominając się przy okazji światu, jednym słowem przy okazji stara dobra polska szkoła aktorska w pełnej okazałości.
Dbałość o szczegóły zarówno scenograficzne, jak i historyczne, poszerzona o mistrzowskie zdjęcia dodaje filmowi punktów za profesjonalizm, tak charakterystyczny dla Ryszarda Bugajskiego.
Nie mogę poszczycić się zbyt dużą wiedzą na temat biografii Generała, bo chodząc do szkoły w latach 50-tych nie uczyłam się o naszych wielkich, ale nie jedynie słusznych bohaterach. Generał pozostaje dla mnie człowiekiem honoru, a któż dziś wie, kto to jest człowiek honoru? A jednocześnie ile się w tym jednym słowie zawiera ważnych spraw, emocji, zachowań, sposobu myślenia i postrzegania świata...
Oglądając ten film wzmaga się tęsknota do tego, co do czasów wojny było normą, o czym dziś pamiętają takie dinozaury jak ja, a młodzi nawet nie rozumieją sensu tego słowa.
Film dla mnie kończy się bardzo wymownie i przejmująco, miałam kiedyś jako dziecko taki sen, który mnie straszy do dziś.
Cenię bardzo pracę Ryszarda Bugajskiego, uważam, że jest niedocenionym polskim reżyserem, podobnie jak Teresa Kotlarczyk. Jego "Przesłuchanie" oglądane przeze mnie na pirackiej kopii w stanie wojennym na zawsze pozostało mi w pamięci jako dzieło artystyczne i historyczne.
"Generał Nil" to kolejne dzieło reżysera, który nie mizdrzy się do widzów, a starannie i z pietyzmem dobiera trudne tematy, realizując je z dbałością o prawdę i dobry smak.

czwartek, 23 kwietnia 2009

"Czyż przewidzieć można z góry co wymyślą kreatury?"

Pytanie retoryczne, zadawane od wieków, a tak lapidarnie sformułowane przez Mistrza Jana Sz.
I oczywiście przewidzieć nie sposób, szczególnie żyjącym "inaczej", czyli uczciwie. Dziś odebrałam informację, że byłym dyrektorom Programu 3 Polskiego Radia, odwołanym w iście czekistowskim stylu, do spreparowanych przez „Gazetę Wyborczą” zarzutów dodano zwolnienie dyscyplinarne! Ludziom, którzy przywrócili kiedyś elitarnej stacji, dawny charme i blask, zbliżyli ją z powrotem do czasów, w których była anteną kultową, zarobili dla niej pieniądze, znanych z uczciwości właśnie, postawiono najpierw w mediach zarzuty niemal kryminalne, ostatnio dodając, że wskutek rzekomego nie stawiennictwa się dyrektora (-ów) na baczność na wezwanie pani z kadr, zwalnia się go (ich) w trybie dyscyplinarnym! Dodać należy, że owo natychmiastowe wezwanie – bez uprzedzenia – miało miejsce o 15.15! Pośpiech rodem z piekła, zupełnie jakby podejmującym taką decyzję grunt palił się pod nogami, co nie jest dalekie od prawdy, bo podejmujący decyzję jest niekoniecznie legalnie na funkcji p.o. prezesa zarządu PR. Idąc tym torem jego decyzja była z punktu widzenia prawa nieważna i pozostaje nieważna do chwili obecnej, tylko zupełnie nie wiadomo dlaczego wciąż pozostaje decyzją jedynie słuszną. Wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej PR kilka razy mówił o „prawdzie” radiowych nominacji i odwołań oraz konsekwencji wynikających z tego faktu. I mimo, że wszyscy, którzy powinni wiedzieć wiedzą, to nikt nie reaguje zgodnie z literą prawa. Kancelaria prezydenta i premiera wymownie milczy albo odsyła do KRRiTu, który tchórzliwie nie wychodzi z okopów (czytaj stanowisk) i jakoś głuchy i ślepy na jawne preparowanie rzekomych argumentów.
Największą (niezawinioną) winą odwołanego w nocy i pod stołem dyrektora Trójki
był fakt powołania Go na to stanowisko w czasach rządów premiera - prezesa Jarosława. Zrobiono z niego człowieka czyszczącego buty prezesowi i ta opcja musiała wygrać z opcją zdrowego rozsądku, elementarnej uczciwości i działań ponad partyjnych, których pełne usta mają wszyscy posłowie herbu hipokryta tego kraju.
Trzymający władzę p.o. prezes PR mimo niespełniania warunków, twardo się trzyma
i stanowi swoje, nomen omen, wijące się prawo, na które nie mają wpływu tzw. ustawy wyższego rzędu, którym te niższe powinny podlegać.
Retoryczne pytanie zawarte w tytule zawiera próbę odpowiedzi, skąd uczciwy szary mieszkaniec tego kraju ma wiedzieć co jest dobre, a co złe, jeśli prawo stanowią niepraworządnie powołani prezesi, dyrektorzy, szefowie rad nadzorczych, pewnie ministrowie itd., itd...

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Spotkanie - opowiadanie

Tak się składa, że niecodziennie mogę być na bieżąco "a propos". Pomyślalam sobie zatem, że może otworzę zapomnianą szufladę i wyjmę małe opowiadanie...

Gdy go zobaczyła, była zaskoczona, ale... niecodziennie oczarowana. Weszła do studia w chwili przerwy, kiedy on akurat podpisywał płytę. Musiała to być długa dedykacja, bo nawet nie drgnął by bodaj obrzucić ją wzrokiem. Po dłuższej chwili przerwał, powiedział „chwileczkę” i wrócił do pisania. Gdy skończył, podniósł wzrok, wstał i przywitał się, co sfinalizowało na żywo, półroczną telefoniczno – korespodencyjną znajomość.
Serce zaczęło jej bić jeszcze mocniej niż w chwili kiedy weszła do studia.
Mieszkała przecież na prowincji i chyba cudem udało się jej sprowadzić tu jego, niekwestionowaną gwiazdę, legendę od ponad 30 lat.
Za chwilę miało rozpocząć się spotkanie, na sali panował nastrój ogólnego podniecenia, a ona w kuluarach, towarzysząc mu w paleniu papierosa miała okazję obserwować starannie ukrywaną tremę.
Atmosfera na sali była od pierwszych chwil bardzo ciepła, a on okazał się cudownym showmanem, w najlepszym stylu bawiącym publiczność, szczerym, dowcipnym, ponad oczekiwanie sympatycznym. Podobał się, po prostu oczarował, nawet tych namówionych, którzy go nie znali wcześniej.
Była mu bezgranicznie wdzięczna, że jednak się zgodził na to spotkanie, co graniczyło z cudem na wstępie uzgodnień. Była mu wdzięczna podwójnie, bo
w przeddzień podobno zachorował i już był bliski telefonu, że nic z tego nie będzie. Ale był. Był i bawił. Bawił i wzruszał. Wzruszał i poruszał. Dawał kawałek siebie, czyli wielkiego, a na pewno większego świata. Był niepowtarzalny w swym niepodlegającym ocenie stylu, piękny w swoim naturalnym, osobistym uroku, czemu podlegali wszyscy, nie wyłączając jej, mimo, że musiała cały czas panować nad sytuacją. Nie mogła sobie pozwolić na chwilkę zapomnienia nawet wtedy, gdy pięknie dziękował za spotkanie, a ona wręczyła mu ogromny bukiet pięknych, pąsowych róż, ulubionych, osobiście wybranych. Róż, które dziś zasuszone, ostatecznie należą do niej.
Ze spotkania jechał na koncert, więc odwoziła go na dworzec. Nagle usłyszała że jest urocza. Komplement wypowiedziany został mimochodem, między informacjami o rychłej podróży do Londynu.
Zaproponował rychłe spotkanie, dając jej prywatny numer telefonu. Miała przy okazji przekazać plakat ze spotkania i drobny upominek, który otrzymywał każdy gość.
Na spotkanie przyjechał z ostentacyjną punktualnością. Wybiegł z samochodu, by bardzo serdecznie ją powitać, zupełnie inaczej niż w dzień pożegnania, tak jakby znali się latami. Zaprosił ją na obiad. Czas płynął astronomicznie szybko na wzajemnych zwierzeniach. Okazało się, że bardzo dużo ich łączy, pewnie równie dużo dzieliło. Ale umiał słuchać, słuchać w skupieniu i życzliwie. Zdecydowanie lubił też mówić, mówić dużo i nadzwyczaj szczerze, co dodatkowo odurzało. Nie zastanawiała się, czy wszystkim serwuje takie swoje osobiste dossieur, czy może stała się kimś na specjalnych warunkach, mogącym poznać niepoznane wszystkim tajemnice.
Po latach martwych, spopielałych, smutnych, czyżby była zakochana? Gdy go żegnała, czuła się tak, jakby uczestniczyła w jakimś metafizycznym przedstawieniu.
Po powrocie do domu, nie mogła się zupełnie odnaleźć, nie mogła spać, nie mogła skupić myśli na niczym, poza nim.
W rozmowie okazał się człowiekiem niepospolicie urokliwym, czułym, ciepłym, opiekuńczym, ale i człowiekiem skrajnych przeciwieństw.
Zanim to zwerbalizowała, zakochała się bez pamięci, zupełnie, totalnie. Czy
w chwili gdy chciała tego spotkania, by urozmaicić bezbarwny krajobraz kulturalny, mogła przypuszczać, że to tak się skończy ?
Przecież niejedno spotkanie było za nią, wcale nie mniej ekscytujące, ale żadne nie sięgało tak głęboko w nią, w jej osobowość, w jej obolałe, wystudzone wnętrze. Zupełnie nie miała pojęcia, że jest jeszcze zdolna do tak gwałtownych, młodzieńczych, tak, młodzieńczych uczuć. A on zdawał bawić się, zakamuflowany do ostatnich granic, nieodkryty, nierówny, może nawet chimeryczny. Otwarty, ale niedostępny, zadowolony, to znów zniechęcony; rozgadany, to znów milczący. I żadnych otwartych sygnałów uczuciowych. Pełna ciągłych domysłów, to chwytała się nadziei płynącej z propozycji, to staczała się na dno rozpaczy, gdy chłodno oświadczał, że w tym czasie będzie daleko. Niewiele od niego chciała. Nauczona kilkoma, wcale dobrymi doświadczeniami wiedziała jedno na pewno: nie wolno „czyhać”, nie wolno „chcieć zagarnąć”, nie wolno niczego sobie obiecywać. Trzeba czekać
i brać w czystej postaci to, co niesie chwila.
Nie planować, niczego nie narzucać, niczego nie oczekiwać. Trzeba cieszyć się otrzymanym, wolno być rozmarzonym, wolno być szczęśliwym.
Wprawdzie niewiele chciała, a udzielona sobie zgoda na rolę dziewczyny na godziny była suwerenna i przemyślana, to jednak cierpiała z powodu jego braku zaufania, podejrzliwości graniczącej z obłędem.
Bojąc się jego, bała się też siebie. A on, znakomicie wyczuwając te wszystkie nastroje, działał cały czas na swoją korzyść z dziecinnym niemal wdziękiem.
Był z nią, by być obok niej. Uczył, ale nie chciał sprawdzać efektów nauczania. Kochał, by udowadniać chłód uczuciowy. Ona wiedziała tak naprawdę tylko jedno, nie można go do niczego zmusić. Robi tylko to na co ma ochotę, jednocześnie tak kształtując swoje potrzeby, by udawały, że nimi nie są ... Kiedy do niego dzwoniła proponując spotkanie, zawsze musiała być w jednakowym stopniu przygotowana na akceptację jak i na odmowę.
Rozliczne zajęcia zawodowe stawiały go wobec różnych, czasowo rozrzuconych zadań, ale doskonale potrafił znaleźć dla siebie wolną chwilę, by się jej oddać i czerpać z niej jak ze źródła ... Jednak lubił stwarzać pozory wielkiego opętania pracą, co odbierała jako rodzaj kamuflażu, strachu przed okazaniem podporządkowania się także naturalnym potrzebom.
Obserwowała jak od czasu do czasu jego skorupa pęka i powoduje dopływ powietrza do wnętrza, lecz tylko po to by zasklepić się mocniej.
Chwile bliskości dawały ogromną, wzajemną satysfakcję, były zdumiewająco jednorodne, ujawniały wzajemne oczekiwania. Wtedy nie był egoistą, nie myślał wyłącznie o sobie, przeciwnie bardzo dbał by nic nie umknęło i harmonijnie się zamykało, by precyzyjnie razem zmienić wymiar i błądzić w nieznanym. Jego delikatność była zdumiewająca, tym bardziej im bardziej zdumiewające były jej efekty, nieoczekiwane i wystarczająco zaskakujące ich oboje. Był człowiekiem dojrzałym, trochę ode niej starszym, więc jego świadomość wzajemnych, intymnych relacji była na pewno już pełna. Umiał to wykorzystać, umiał z tego czerpać, umiał dawać siebie. Budził nieprzewidywalne, nieznane dotąd emocje, trudne do wyhamowania.
Jednak będąc ze sobą, byli obok siebie. Na jego wyraźne życzenie.
Stany przeżytego szczęścia ulatywały, stawały się sensualną efemerydą, a bycie razem było chłodnym mijaniem bez dotyku, rozmowami, a często monologami, wspólnym posiłkiem.
Rozstanie zawsze było dla niej pełną niepokoju niewiadomą, czy jest to ostatnie spotkanie. Miotana tęsknotą między spotkaniami zawsze przypłacała stanem wewnętrznej histerii telefon do niego, a naładowane akumulatory gubiły swoją moc w przyśpieszonym tempie i nie potrafiły jej uspokoić przed kolejnym podniesieniem słuchawki. Zauważała, że zbyt często płacze, zbyt często czuje się opuszczona i samotna. Wprawdzie jego ciepło ubezwłasnowalniało, ale jego chłód hibernował. Rozczulała się nad sobą, bo nigdy nikt nie przytulał jej tak czule jak on. I tego najbardziej jej brakowało w tygodniach bez niego.
W dodatku przerastał ją dojrzałością, intelektem, samodyscypliną. Pragnęła być z nim, ale paraliżował ją strach, bo ją boleśnie przytłaczał. Jednocześnie nie mogła uwolnić się od uczucia, że stanowią odnalezione dwie połówki jabłka.
Pragnienie nie spełniło się, bo ostatecznie nie dopuścił jej do siebie.
Dotknęło ją to boleśniej niż sądziła. Jak łatwo słowem zabić.
Przestała rozumieć otaczający świat, miała bowiem wrażenie, że jest on za szklaną szybą, a widziane obrazy to nie rzeczywistość, tylko niemy film.
W rozsypanych myślach nic nie chciało się ułożyć w całość.
Nie dotykała bolesnych miejsc i zawieszona na linie tańczyła skupiona by nie spaść.
Nie wiedziała jak dalej żyć, bo nie umiała żyć w chwili, która trwała. Nigdy tak nie kochała. Choć kochała już całą sobą, silnie i zdawało się, że „na śmierć i życie”. Zresztą, podobno każda miłość jest pierwsza. Ta była cudem dorosłego życia.
Powinna być najszczęśliwszą istotą, którą los pomazał takim wyróżnieniem, tymczasem szczęścia i zachwytu nie mogła przełożyć na dialog, bo oto została sama.

Opowiadanie to ukazało się w częstochowskim kwartalniku kulturalnym "Aleje 3" nr 52 (X-XII)/2005