czwartek, 17 marca 2011

In memoriam Bogdan Dąbrowski (1926-2001)

Smutna to konstatacja, że powrót do prowadzenia blogu zaobfitował atmosferą śmierci.
Tyle co zmarł serdeczny, bliski człowiek, a zaraz potem zbliżyła się 10-ta rocznica śmierci mojego Taty.
Człowieka niezwykle przyjaznego ludziom, bardzo im oddanego, człowieka wielkiej artystycznej fantazji i niepospolitej wrażliwości.
Odszedł cicho, nagle, nie cierpiąc. Zaprzyjaźniony lekarz domowy powtarzał, że od dłuższego czasu żyje na kredyt, bo Jego serce ledwo kołacze...
Swym odejściem sprawił mi ogromny ból, który do dziś nie minął. I nadal bardzo trudno użyć mi słów, które najtrafniej oddawałyby to co czuję werbalizując Jego fizyczny brak.
W wielu sprawach był moim guru, moim jedynym nauczycielem. Przyjacielem choć i „wrogiem”, gdy nie chciałam przyznać Mu racji, bo wiedziałam „lepiej”.
Ale Jego ojcowska miłość i wewnętrzne ciepło, którymi mnie obdarzał, do dziś mnie grzeje we wspomnieniach i przy krótkich, częstych spotkaniach na grobową płytą. Mam potrzebę często tam bywać, poza tym wiem ile znaczyła dla Taty pamięć, bo sam był niezrównany w pamięci o innych, nawet chory nie zapominał o ważnych dla innych dniach i składając życzenia zawsze ze śmiechem i dowcipnie bagatelizując opowiadał o swoich niemocach, które wcale nie były bagatelne.
Jego pogoda ducha była zaraźliwa, zawsze bowiem miał na podorędziu jakiś akuratny dowcip, który znakomicie rozładowywał napięcia.
Tata miał kilka pasji wśród których pierwsze miejsce zajmowała muzyka i miłość do niej była nieoszacowana i niezaprzeczalna. Muzyka była dla Niego źródłem największej radości, emanacją Jego wrażliwości, czymś bez czego życia sobie nie wyobrażał. Zakończona w dojrzałym życiu działalność muzyczna choć świadomie, była i tak czymś za czym nigdy nie przestał tęsknić.
Uczył mnie abecadła muzycznego rzucając jako dorastające dziecko na zakazany jazz, słuchany w ortodoksyjnych dla tego gatunku muzycznego czasach w radio, w cyklicznych wieczornych audycjach „Music in USA”. Pamiętam to pełne zapamiętanie w słuchaniu Elli Fitzgerald, Billie Holiday, Louis'a Armstronga, orkiestry Duke'a Ellingtone'a, Glenna Millera oraz całej plejady gwiazd lat 40-tych, 50-tych i 60-tych.
W latach 50-tych i 60-tych muzyka była nie tylko Jego żywiołem, ale i sposobem zarobkowania, więc jako rozmarzony entuzjasta wraz ze swoimi kolegami organizował też zamknięte spotkania muzyczne, które dziś noszą uczoną nazwę jam session, z udziałem wtedy raczkujących późniejszych tuzów polskiego jazzu. Kiedy w latach 50-tych powstała w Częstochowie restauracja Sielanka, która nie miała być zwykłą knajpą z wyszynkiem, tylko miejscem spotkań przy muzyce, grający tam muzycy zapraszali swoich warszawskich (i nie tylko) kolegów po fachu na rzeczone jam session i wspólne granie dla czystej przyjemności.
Być może miał szansę powstać tam, jak się dziś mówi „kultowy” klub jazzowy, ale jedynie słuszne czasy nie były tego celu w Częstochowie życzliwym animatorem.
I to między innymi stało się przyczyną emigracji od muzykowania do drugiej pasji zwanej samochodową. Tata w owych czasach, kiedy częstochowski Automobilklub mieścił się na ul. Kilińskiego (gdzie dziś Pogotowie Ratunkowe), całe godziny spędzał w jego garażach przy przygotowywaniu samochodów wyścigowych (raczkująca prowincjalna „Formuła 1”) do zawodów, które odbywały się na lotnisku w Rudnikach. Brał też udział w rajdach samochodowych, bo jak się już czemuś oddawał, to cały od stóp do głów.
Pasje te oraz niepospolite otwarcie na ludzi zabierały Go mnie i rodzinie. Ale Tata był niepospolicie ciekawy świata, a że dalekie podróże wtedy nie były możliwe, uzupełniał sobie ich brak pochłanianiem niezdrowej ilości książek. Dzięki nim ale i dzięki swojej matce, dobrze wykształconej przedwojennej nauczycielce drażniła Go nieumiejętność posługiwania się ładną polszczyzną, której sam był apologetą. Dziś w dobie języka obrazkowego czułby się pewnie jak Twardowski na Księżycu.
Mnie pozostaje cieszyć się, że cytując Jana Sztaudyngera: „Przez całe swoje życie szukał dna... w błękicie”, a w moim sercu pozostawił niezwykłą wrażliwość... Dziękuję Ci Tato!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz