czwartek, 14 maja 2009

Marząc... (opowiadanie)

Po latach gonitwy i samotnego pokonywania trudności (co jest na pewno sprawdzianem własnych możliwości), wyjechałam nad morze, na pierwszy po 10-ciu latach urlop. Morze, które uwielbiam, ma dla mnie nieprzeniknioną metafizykę. Dwa, trzy razy dziennie, po kilka kilometrów chodziłam na długie myślowe spacery i wymywałam z siebie szlam dnia codziennego.
Bardzo lubię te samotne wyprawy w głąb siebie. Pozwalają mi lepiej rozumieć świat, powoli porządkować wydarzenia, wyraźniej czuć.
Zanurzałam się w siebie, by móc spokojnie oddzielić to co ważne od tego co zbędne i przynosić z nich garść pouczających reminiscencji.
Po tygodniu wpuściłam do swego życia mężczyznę, którego wprawdzie nie kochałam, ale który fantastycznie zrekompensował mi brak uczucia nieznanymi dotąd doznaniami, także po ponad 3 tygodniach wypoczynku wróciłam jak nowa.
Wracam do tamtych dni często z rozmarzeniem, bo zamyślam wyjechać na kolejny, długo wyczekany urlop. Znów pojadę sama i znów będę spoglądać w dal i w siebie. I może znów uda mi się wpuścić do swojego życia mężczyznę, który wypełni trwającą od lat pustkę po rozstaniu z tym jedynym.
Nie ukrywam, mam „ochotę na chwileczkę zapomnienia”, bo ostatnio bardzo skutecznie moją wyobraźnię rozbudził pewien wysoki, przystojny, elokwentny flirciarz, który starannie buduje swoją atrakcyjność w moich oczach, dozuje atuty, roztacza wizję radości z bliżej nieokreślonej wspólnoty.
A ja... no cóż ja, natychmiast się rozmarzam i widzę to, co powoli staje się moim marzonym oczekiwaniem, może za czas jakiś prawdziwie rzeczywistym?
Podobno marzenia są w życiu bardzo potrzebne, co jest dla mnie wielce pocieszające, bo całe życie marzę. W moim smutnym, zapracowanym dzieciństwie szukałam w nich ulgi i rekompensaty skromnych warunków, w jakich żyłam. Wtedy myślałam, że sobie wymarzę lepszą, malowaną przyszłość – czas pokazał, że „pospolitość skrzeczy”, głośniej niż Wyspiański.
Ale marzę nadal i pewnie umrę rozmarzona, a właściwie wypełniona marzeniami, bo wciąż na coś czekam, co mnie i tak nie spotyka. Gdy człowiek jest już zmęczony życiem i nakładającymi się problemami, ta umiejętność wprawdzie ulega powolnemu samounicestwianiu, lecz nadal irracjonalnie przy tym rozmarzonym trwaniu trzyma.
Marzenia pozwalają się wyrwać z zaklętego kręgu codzienności i pozwalają choćby na chwilę zapomnieć o obowiązkach, koniecznościach, kłopotach, smutkach i zgryzotach wszelakich. Dają powietrze, przestrzeń, wewnętrzną młodość i poczucie niezbędnej siły. Zapewniają harmonię między bytem realnym, a bytem wyobrażanym.
Marząc, żeglujemy w wirtualnej rzeczywistości, gdzie odgrywamy wymarzone role, bywamy w wymarzonych miejscach, spotykamy wymarzonych ludzi, przeżywamy wymarzone miłości. Bo w marzeniach wszystko dzieje się w zgodzie z naszymi życzeniami i oczekiwaniami.
A w życiu niestety niekoniecznie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz