środa, 4 listopada 2009

In memoriam Zbigniew Zapasiewicz

"Kochać i tracić, pragnąć i żałować,
Padać boleśnie i znów się podnosić.
Krzyczeć tęsknocie "precz" i błagać - prowadź!
Oto jest życie: nic a jakże dosyć...
Zbiegać za jednym klejnotem pustynie.
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie..."


Wiersz Leopolda Staffa "Kochać i tracić" z tomiku "Łabędź i lira" w obliczu śmierci Zbigniewa Zapasiewicza, nie kwestionowanego geniusza sztuki aktorskiej i aktorskiego warsztatu, ostatniego z wielkich starej dobrej polskiej szkoły, wydaje się mieć pogłębione znaczenie w obliczu kruchości ludzkiego losu.Od ponad 40 lat należę do grona admiratorów kina i teatru, który latami wydeptywał ścieżki do DKF-u, korzystał ile mógł z zaproszeń szkolnego kolegi Marka Obertyna do warszawskiego Teatru Dramatycznego, sycił duszę awangardowymi przedstawieniami Adama Hanuszkiewicza, chłonął tworzone w parateatralnej przestrzeni z udziałem najznakomitszych artystów polskiej sceny spektakle Teatru TV. Oglądane przeze mnie w stołecznym teatrze
w końcu lat 70-tych i początku 80-tych diametralnie różne role Zbigniewa Zapasiewicza w takich sztukach jak: "Ksiądz Marek" J. Słowackiego, "Pieszo". S. Mrożka, "Kubuś Fatalista" D. Diderota, czy "Operetka W. Gombrowicza skłaniały do formułowania wniosku, iż aktor zmieniał się niczym kameleon. Z majestatycznego, szlachetnego, pełnego powagi i skupienia, oszczędnego
i ascetycznego w gestach o wyciszonym głosie księdza Marka przeistaczał się w filuternego, rozwichrzonego, nadmiernie hałaśliwego i ruchliwego Kubusia Fatalistę, by następnie epatować intelektualno-filozoficznym dystansem migrującego wewnętrznie bohatera Mrożka. Teoretycznie można by przyjąć, że zmiana rekwizytów i scenografii do poszczególnych spektakli automatycznie przynosi także "zamianę" postaci, tymczasem dbający o perfekcjonizm "Zapas", zmieniał się niemal fizycznie do każdej roli, a Jego kreacje warsztatowo były dopracowane do granic absurdu. Wartość rzemiosła była dla artysty najważniejszą podstawą perfekcji zawodowej. W jednym
z nielicznych wywiadów w TVP mówił, że prawdziwie profesjonalny aktor powinien umieć zagrać wszystko nawet drzewo, zachowując jednocześnie własne wnętrze dla siebie, nie czyniąc z niego ekshibicjonistycznego atutu gry. Podkreślał wartość dystansu do samego siebie i granej postaci, której tworzenie winno opierać się li tylko na przesłankach zaczerpniętych z literatury. Ci, którzy nie mogli oglądać Go na żywo w warszawskim teatrze, mieli okazję do podziwiania kunsztu aktora w Teatrze TV, który niejedną rolę "Zapasa" i innych wielkich polskich artystów zapisał
w annałach historii sztuki teatralnej. Mnie najbardziej zapadła w pamięć pełna liryzmu i ciepła rola w "Godzinach miłości" z piękną i eteryczną, znakomitą aktorsko Martą Lipińską.Równolegle z teatrem i Teatrem TV Zbigniew Zapasiewicz grał w filmach m.in. u uznawanego za twórcę polskiego kina moralnego niepokoju Krzysztofa Zanussiego, gdzie stworzył - jak mawia dziś młodzież - kultowe kreacje, choćby w telewizyjnym "Za ścianą" czy fabularnych "Barwach ochronnych", dekadę później w fabularnym "Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową", "Personie non grata" czy aktualnie przedpremierowej "Rewizycie". Grał także
u Andrzeja Wajdy, tworząc bardzo wyrazistą postać dziennikarza w filmie "Bez znieczulenia". Później, zaproszony przez reżysera młodszego pokolenia Władysława Pasikowskiego, zagrał
w jego "Psach" rolę cynicznego i bezdusznego senatora Wencla. We wspomnianym tu telewizyjnym wywiadzie Z. Zapasiewicz mówił o bolesnym rozczarowaniu jakie przyniósł Mu film "Ocalenie" Edwarda Żebrowskiego, w którym własnym zdaniem wzniósł się na wyżyny filmowego rzemiosła, tymczasem film przeszedł niezauważony, schlastany przez krytykę,
a rola została bardzo nisko oceniona. Mówiąc o tym chciał podkreślić różnicę jaka jest między oceną pracy aktora dokonaną przez widzów i krytykę oraz samego artystę. Częstochowska publiczność miała okazję podziwiać Zbigniewa Zapasiewicza jako herbertowskiego Pana Cogito na deskach Teatru im. A. Mickiewicza, który to spektakl niestety rozczarowywał słabą dyspozycją aktora, co pozwoliłam sobie zrecenzować w "Alejach 3", niemniej stał się i tak świętem, bowiem rzadko artyści tej miary goszczą w naszym mieście. Z całą pewnością spektakl pozostaje
w pamięci jako zapis nie tylko trudnej i niejednoznacznej poezji wybitnego Zbigniewa Herberta, ale i przykład symultanicznego aktorskiego i człowieczego rozumienia tekstu. Podążając za wspomnieniowym artykułem Katarzyny Janowskiej w "Polityce" nr 30/2009, gdzie Andrzej Garlicki mówi m.in.: "uratowała Go miłość" żegnam wielkiego Artystę słowami Jana Lechonia:
"I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia. Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci."

Tekst ten powstał po śmierci Artysty do częstochowskiego dwumiesięcznika kulturalnego "Aleje 3" i ukazał się w nrze 75 (wrzesień-październik) 2009.
Czas Święta Zmarłych pozwala zamieścić go także na blogu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz